Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Życie - Nad przepaścią przyszłości...

Żyję w biedzie, w wiecznym przekonaniu, że coś jeszcze mnie czeka... Mimo to wierzę, że życie jest płomieniem, który spala się, jak gwiazda we własnym świetle. Bo nic, nic poza tym nie ma, mamy tylko to, co widzimy przed sobą, co trzymamy w ręku. Jesteśmy tacy, a nie inni, i to jest sekret naszego życia. Tymczasem "wielcy" cały czas próbują nam wmówić "kredyt na życie", że coś nas czeka. Otóż nic, jeden pewniak - najsłodsze nic. Liczy się tylko "tu i  teraz". Wieczność oznacza samotność. Nieskończoność nie jest liczbą, wymiarem, jest brakiem stworzenia, jest oderwaniem, ona nie zna czasu, a my tkwimy w stanie pamięci. Pamiętamy "od-do", to, co wieczne istnieje poza językiem, poza pamięcią, dlatego nieskończoność równa się nicości. Naprawdę nie ma różnicy. To, że wymyśliliśmy sobie Boga, jest tylko potwierdzeniem naszej samotności. Ale, gdybyśmy się chociaż tym trochę przejmowali niż całym zamieszaniem w wokół, to już byłoby coś... Narażam się na śmieszność, wiem, bo dosłowność gubi... Już nie mówiąc o "wierzących", bo oni to już w ogóle nie umieją zobaczyć tego, co jest pomiędzy... Tej duchowej walki z mrokiem egzystencji, tej nadziei, a nie przypisu. Z kolei intelektualiści przypierdolą się "cytatami" z filozofii, zapominając o tym, że to "gra słów". A ja powiem tak: W nic nie wierzę, i aż tyle. Bo życie nie jest kwestią wiary, a niebezpieczeństwa, że kocha aż do granic, i że ta granica czasem zostaje przekroczona. Słyszałem wczoraj w radiu Stasiuka, jak gadał o Bugu, tej rzece, pomijam fakt, że był w tym tak zakochany, że ledwo było słychać co mówi. Ale na przykładzie tego, co mówił, a były to podkręcone przez autora "wspomnienia", widać kim jesteśmy. Liczy sie to, co było, nie to, co będzie. Dziś mianem pisarza jest iluminant pamięci, a nie ten, który wywołuje "niebezpieczeństwo". Nie ten, który za pomocą oddziaływującej teraźniejszości, osuwa przed nami przepaść przyszłości. Tacy są dziś "pretensjonalni", "naiwni". Nie zmienia to faktu, że te rzeczy wciąż są żywe i nigdy nie przestaną nimi być, ponieważ my jesteśmy z nich stworzeni. I niezmiennie w nich trwamy.



Jeden z osuwających

sobota, 13 grudnia 2014

Piekło to Inni - Facebook

Nie wyszło mi, chyba popłynę... Trudno przełamać się w sobie, jak całe życie próbują cię złamać. Zostaje jednak coś, co jest warte wypięcią się na to. Olanie tego - zapomnieć, że się zna rodzaj ludzki. Człowiek po człowieku stanowi piekło dla drugiego. Takie portale jak Facebook, pokazują nudę i bezcelowość życia. Wszechogarniający ekshibicjonizm, i iluzja obcowania z innymi, to dopiero początek do większego piekła, zgrozy istnienia. Kiedy to pozbawimy się całkowicie zwierzęcości i jeszcze bardziej uwierzymy w to, co widzimy. Trudno jest to wyrazić nie popadając samemu w sidła owej imaginacji. Nie ma już intymnej więzi człowieka z przeżyciem, wszystko jest do pokazania i skomentowania. Wszystko, co w miarę ta druga strona zaakceptuje... Na ogół są to rzeczy fajne, pokazujące jak to dobrze nam idzie, podkreślające nas status społeczny i miejsce w stadzie. A gdyby odwrócić monetę, i pokazać jak to sobie nie radzimy - jak ktoś jest zupełnie inny niż, kiedy się na niego patrzy. Kiedy zacząłem stopniowo pisać o tym, co czuję, jednak trochę przez chusteczkę, gazę czy inny materiał, który przepuszczałby pewną część, to od początku miałem z tym problem, wiedząc, że 100% szczerość oznaczałaby "publiczną śmierć". To, co jest najgłębiej, zawsze zasypia tylko z nami, z nikim innym, na tym polega samotność, kto twierdzi inaczej, tylko się okłamuje i jeszcze bardziej potwierdza słynne zdanie Sartre'a - Piekło to Inni. Oczywiście związek dwojga ludzi, rodzina istnieją, ale nie definiują naszego wyobcowania. Nie w tym rzecz by poruszyć, ale stać się wiecznie nieporuszonym - napisałem jak byłem gnojem w I klasie liceum. Nie wiem o co mi wtedy chodziło, spłynęło ze mnie to, jak cały ciąg odczuć, obserwacji, impresji - mojej recepcji świata. Myślę, że było to naturalne i niewinne. Byłem wtedy jeszcze głupi i młody, ale zdecydowanie bardziej otwarty i pierwotny bym powiedział. Z czasem ta czułość odbioru staje się mniej sensualna, a intelektualna. Dlatego każdy młody poeta jest artystą doskonałym. Wytarłem, zatarłem się w ludziach... Ale nie o tym rzecz, bo pewnie tego nie skończę. W każdym razie Facebook to samotność. Narzędzie do zarabiania pieniędzy. Ja założyłem konto z początkiem 2008, jak dobrze pamiętam, w czasie, kiedy w Polsce święciła sukces Nasza Klasa. Nikt wtedy nie myślał o iwentach i tagowaniu znajomych czy nawet siebie samego. Świat był spokojniejszy - ulice bardziej miłosne, miejsca dziewicze - nie oznaczało się choćby ławki przed blokiem. Second Life stał się rzeczywistością. Ale też nie o tym, bo to już niejeden przede mną pewnie powiedział. Myślę, że jest to w ostateczności mój problem, ponieważ mam specyficzny do tego stosunek. Z czasem chciałem, by stało się to trampoliną dla moich wcześniejszych aspiracji niż wino. Potem stwierdziłem, że jednak wino będzie najlepszym punktem zapalnym, potem, że uczynię z tego zapis, więzienie współczesnego "przegranego" z życiem, bo nie tu przecież płoną pochodnie, nie tu igrzyska i zwycięstwo bohatera, do tego jest potrzebne ŻYCIE. Choć przyznam, że słowo "Opublikuj", daje niezmiennie dużą pokusę do odbywania swego rodzaju egzorcyzmów, z sobą samym pewnie w głównej mierze. Ale czy można coś zmienić, powiedzieć w ten sposób - nie wiem, wciąż wątpię... Brakuje mi życia - potykam się w nim, czuję się zupełnie przegrany, pokonany przez siebie samego, a istnieje TYLKO JEDNA OPOWIEŚĆ.



sobota, 4 października 2014

Chłopiec

11 utworów doskonałości
Snułem się po tej samej galerii, co kilka dni temu, ale tym razem krócej, właściwie poszedłem nieco okrężną drogą, by trafić do "spożywczego", jak to kiedyś się mawiało. Jadąc ruchomymi schodami w dół, próbowałem spojrzeć na wszystko z większym spokojem, przychylniej - na te buty, suknie, kurtki, garnki i inne "rzeczy potrzebne". Mój wzrok zawiesił się na manekinie, który był ubrany w takie, a nie inne zestawienie - była to nastolatka. Nie, nie meatforyzuję, to był manekin, ale możnaby równie to samo powiedzieć o przechodzącej dziewczynie zaraz lub na przystanku. Inny trik to wielkie zdjęcie na końcu sklepu, też z dziewczyną, tylko jadącą właśnie w autobusie. Patrząc tak na to, nie wiedziałem jak to objąć, co z tym począć. Przecież wszyscy wiemy, że to marketing, ale skuteczny jak widać. Bardzo sprytnie zaciera nam granicę między rzeczywistością a wmówioną jej wersją. Młodzi są najlepszym adresatem, łatwo im pomieszać szyki, choć głęboko wierzę, że nie wszystkim. Ale nie chcę być staromodny i czepiać się pierwszego lepszego. Chodzi mi tylko oto, że teraz niby wszystko jest w zasięgu ręki, ale jakoś tak nie chce mi się jej wyciągnąć z kieszeni. Cieszy mnie to, że jest taka szansa, tylko jakoś trudno mi odnaleźć w tym smak i prawdziwe podniecenie. Czuję, że wszystko tli się na jakiejś powierzchni, pod którą tylko tektura i liche zwoje. Będę marudził, ale kiedyś kupienie płyty z ulubionym zespołem to było wydarzenie na cały tydzień, a przeżywało się to przez najbliższe miesiące... Być może jestem już trochę wytarty, ale trudno mi zapomnieć, jak kupiłem sobie pierwszą płytę U2 "Boy", pamiętam, Joe Zawinul grał wtedy w Krakowie, ale o oryginale "In A Silent Way" już nie marzyłem. Miałem 20 lat, kiedy usłyszałem tę płytę, mniej więcej tyle ile członkowie zespołu podczas nagrywania jej... Wisła wtedy wydawała się taka młoda, a trawa bardziej zielona, spacery dłuższe... Wszystko wydawało się święte i wieczne, nawet stara żarówka w byle jakim kiblu urastała do mitu. Nie ma co, uczucie pulsowało wraz z promieniami każdego dnia niczym podobieństwo w lustrze do siebie samego lub innego nieskończonego w sercu (jeszcze) chłopca. Teksty i wrażliwość z jaką zostały wyśpiewane powalały mnie na kolana, sam wtedy chciałem się stać brudnym i niechcianym dzieckiem rokendrola. Była w tym moc, pasja i namiętność, trudno było odejść od głośników, by choć zrobić sobie herbatę. Trzeba było stanąć na środku pokoju i wczuć się do końca. Nigdy nie byłem młody tak jak wtedy, kiedy to poznałem Asię, dziewczynę która zaczarowała mnie swoją odwagą i miłością do tego zespołu. Zaczepiłem ją na Rynku, tuż przy pomniku Skrzyneckiego... i odprowadziłem do domu. Jakiś miesiąc później poszedłem pod jej drzwi i zadzwoniłem domofonem. Poszliśmy na spacer, jeden, potem drugi. Pamiętam, że podczas jednego miała na sobie t-shirt z okładką płyty "War", poszliśmy nad Wisłę, a ja próbowałem jej zaśpiewać Where The Streets Have No Name. Potem już eksperymentowałem z Doorsami, których znałem na pamięć, bo była to moja first love. Był to taki krótki "New Year's Day", kilka mgnień wiosny 2003 roku. Nie przerodziło się to w nic więcej niż tylko pewną znajomość. Znajomość, która jednak dała mi coś i nigdy nie zapomnę tego... Piosenki z pierwszych płyt U2 nigdy nie wyjdą z mody. A ja wciąż w tej opowieści będę chłopcem. 



Śpiewaj Bono...


czwartek, 2 października 2014

Taki Antonioni dziś po obiedzie


Dla Ewy Wieleżyńskiej


Prawie dostałbym dziś piłką. Paru kolesi wybrało sobie przednie miejsce do gry. Pomnik przy Daszyńskiego z dwoma ulicami po obu stronach i jeszcze jedną przecinającą ją. Piłka co chwilę lądowała albo na jednej z nich, albo przelatywała obok kogoś. Ludzi już nie wiele, późno było. I nagle słyszę: Podaj! Odwróciłem się, bo najpierw piłka przeleciała obok mnie. Myślałem, wezmę ją i powiem coś tym gościom. Ale nie byłem w nastroju. Więc poszedłem dalej. Jakaś dziewczyna za mną podniosła piłkę z trawnika przy Galerii Kazimierz i poszła w ich stronę. Nie wiem czy zareagowała, ale może też pomyślała, że nie jej sprawa. Dziadek, który szedł wcześniej, tylko kopnął tekturowy kubek po jakimś fastfoodowym napoju, chyba przez przypadek, ale kto wie. Nie nasza sprawa. Świat jest niczyi. Od razu nasunęło mi się zakończenie z "Upadku" Alberta Camusa, gdzie bohater mówi cytując na początku tego drugiego: 

"O dziewczyno, skocz raz jeszcze do wody, żebym po raz drugi miał szansę uratować nas oboje!" Po raz drugi, co, jaka nieostrożność! Niech pan sobie wyobrazi, drogi mecenasie, że biorą nas za słowo? Trzeba by to wykonać. Brr...! woda jest taka zimna! Ale bądźmy spokojni! Teraz jest za późno, zawsze będzie za późno! Na szczęście!*

Wszedłem do Galerii. Nie wiedząc co mam robić, naznaczyłem się tym zdarzeniem. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że jest za późno, że nie miałem obowiązku i nie byłem gotów sprostać sprawie. Z racji kompletatywnej urody tego wieczoru, nie umiałem pozostawić tych myśli w jakimś worku na to "za późno". Próbowałem sobie więc wyobrazić ten świat nie należący do nikogo. Warunki były sprzyjające, gdyż Galeria powoli pustoszała, mimo to można było zaobserwować kilka warstw społecznych. Zakochanych wychodzących jakby od niechcenia z Empiku, grupę dzieci pod opieką jakichś tam wychowawców. Pracownicę sklepu z modną młodzieżową odzieżą, idącą po chwili do toalety. Samotnie kupujących. Mężczyzna wychodzący pewnym krokiem, zakładając jednocześnie kurtkę. Kobieta za szklaną witryną, której opowiada coś inna kobieta. I tak dalej i tak dalej. Chyba to znacie. Ale ja biłem się z myślami. Czy znaleźć ten kosz czy olać to i popłynąć dalej? Usiadłem na ławce, by znaleźć właściwy punkt odniesienia. Telefon. Odbieram. Jakby zza światów słyszę: otworzyłem to wino, jest takie i takie. Przytakuję. Dziękuję za rozmowę i wracam do siebie, a raczej wersji którą zapamiętałem. Przecież gości z piłką już nie ma, jest świat, biały, do nagości rozebrany, zdemontowany. Nikt za to nie będzie cię winił. Wiesz, że czasem lepiej nic nie powiedzieć niż zacząć grać w grę, w której nie ma zwycięzcy ani przegranej, a jeśli już to zawsze przegrywamy albo jest remis. Wstałem, wszedłem do jednego ze sklepów, będąc kompletnie niezauważonym. To dobry moment na stanie się złodziejem, pomyślałem. Ale co tu ukraść, jednego buta? To bez sensu, powyżej 500 zł to już przestępstwo. Nikt nie zrozumie tej dygresji. Lepiej ukraść temu światu kilka pocałunków niż duszę jakiemuś nędznikowi. Rozmarzyłem się. A Kurtz powiedziałby: Horror, horror, horror. Horror trwania, bycia, a w końcu wolności. Wszystko gra w tę samą grę. Tylko wino czasem nas takim jakby półcieniem zabiera poza scenę, gdzie wynik jest kompletnie nieważny. Formy zlewają się w bezkształt, a ludzki duch tak przyjemnie mocuje się z otchłanią bycia i nie bycia. Jednakże potem znów trzeba przyjąć podanie i odbić piłkę, by dalej była na boisku. A my jej sędziami lub ławką rezerwowych czy jakoś tak. Byleby tylko można zawsze krzyknąć SPALONY!!!


Kadr z filmu POWIĘKSZENIE (1967)











* Upadek, Albert Camus, w przekł. Joanny Guze, PIW, 1957

poniedziałek, 29 września 2014

Paryż, którego nie było

fotos z filmu "Była sobie dziewczyna"
Nie piję dziś. Świat jest wystarczająco sponiewierany, by móc o nim pisać od pierwszej linijki i nigdy nie skończyć. A więc do rzeczy. Znałem taką dziewczynę. Szukała mężczyzny. Przelicytowała świat i Go wreszcie znalazła. Ja szukałem nastroju. I pękłem jak balon. Nadal pękam, ale już powoli, budując z obrażeń nową ciszę, nową jakość, ciągle poszukując siebie, jak kobieta w wierszu Williama B. Yeatsa, co szukała twarzy jaką miała za nim powstał świat. Szukam siebie absolutnego, czystego, nietkniętego przez cuda techniki, modę i pomysły na siebie. Próbuję zderzyć się z siłą stworzenia, jak z falą, jak to mają w zwyczaju chłopcy, kiedy pierwszy raz wskoczą do morza. Czasem impulsywnie, czasem metodycznie chcę wyzbyć się tych niemych świadków mojego istnienia, jakimi są wszelkie próby przeskoczenia siebie samego, a które tak skore, by utonąć w czasie, pozostawiając niczym popiół w ognisku ślady uczuć. Uczuć, dobrze czytacie. Uczucia to burżuazyjny przeżytek, usłyszałem ostatnio w jednym filmie. Łatwo powiedzieć, gorzej żyć. Ale i to brzmi jakby żywcem wzięte z Camus, tak, bo bohaterka filmu kochała się w "Obcym", jazzie, dziełach sztuki i wiecznym niczym dym z papierosa w tamtych czasach Paryżu... 






słynny plac Trocadero, marzec 2013
Paryż. Mam swoją wersję. Byłem tam 3 razy w życiu, a czuję się jakbym nigdy tam nie był. To najbardziej nieswojskie miejsce w mojej głowie, najbardziej samotne. Ile razy wracam myślami do niego, czuję się jakbym nigdy nie przyszedł na świat. Pierwszy raz, gdy tam byłem, gubiłem się jak poganiany przez przechodniów pies, szukający gdzieś kawałka muru, by móc go oznaczyć. Ale ciągle tylko metro, niekończące ulice, bramy, i wieża Eifflea jak kadr z co drugiego filmu widzianego w całym dotychczasowym życiu. Symbol podróży, pierwszego dalekiego wyjazdu. Za drugim razem gdy już byłem, miałem za sobą tyle chłodu i bezwzględności życia, co jego nienasyconego głodu i podniecenia ze wszystkimi opcjami do wygrania i przegrania. Pierwszy raz miałem 18 lat i niczym pielgrzym wciągałem każdy milimetr nowej przestrzeni. Drugi raz 30, i trzęsłem się jak galareta, kurczowo trzymając się tej okrutnej matki każdego poczęcia - nadziei, że jeszcze zdobędę, złapię szczęście za ogon. Za trzecim razem byłem 2 tygodnie później, i to już był nokaut. 



I raz i wprowadzenie 


gdzieś na Montmarcie, marzec 2013
Zawsze wyjeżdżaliśmy osobno. Ona do Włoch, ja do Francji. Pamiętam jak wysłałem jej sms’a z Montmartre'u, gdzieś na jakimś placu, sam jak palec, stojąc pośród ławek i przechodniów, słupów ogłoszeniowych, zejścia do metra, a nawet nie pamiętam. Stałem tam jak cień stworzenia, pisząc tego sms’a, krótkiego, ale wyrywającego serce z piersi. Żebym chociaż mógł jej wysłać mms’a, ale coś z telefonem było nie tak… Zostałem sam, kolejny raz, w tym cholernym Paryżu. Gdy przemierzałem Pigalle tłukłem się z myślami do kogo on należy zatem… Wszyscy snują mity na temat tego miasta, ja też mam własny. Trochę kojarzy mi się z Sidneyem Bechetem, który tu przez jakiś czas pogrywał albo coś mylę. Trochę z pisarzami „na wygnaniu” zza wielkiej wody, a przede wszystkim z egzystencjalistami. Ale co z tego, jak ile razy tu jestem, to czuję się jak zapomniany przedmiot pożądania, jak człowiek bez pamięci, który przybył tu szukać swojego imienia lub uczestnik autostrady, który cały czas niesiony jest przerywaną linią, inaczej mówiąc, bezosobowo. Pierwszy raz, gdy tu byłem, to byłem śmiertelnie zakochany. Ulice wydawały się nie mieć końca, wysokie i masywne kamienice, czasem beznamiętne. Jednak to Paryż, siłą rzeczy uderzał jak meteoryt, zwłaszcza rano, kiedy czuć było dookoła zapach świeżego pieczywa, a ja nie miałem przy duszy złamanego franka. Przyjechałem tu pociągiem prosto z Brukseli rozłożony na dwóch siedzeniach niczym Lord… Tak mi się ukazał ten monolit, żywy posąg w sercu Europy.

Jak już wspomniałem, zapach bagietek wkradał się natychmiast w nozdrza po wysunięciu nosa z Gare du Nord. Pierwszym zadaniem było przeskoczyć bramki do metra lub umiejętnie zsynchronizować się z pasażerem przed tobą. Polegało to na tym, że w dolnej części, mniej więcej na wysokości pasa znajdował się drążek, który przekręcał się o następny, w momencie, kiedy wsunęło się wcześniej w odpowiednie miejsce bilet. Ja go nie miałem, więc musiałem niejako stopić się z osobą wcześniej. Najpierw jednak próbowałem przeskoczyć, 3 razy mi się nie udało, za 4 się wkurzyłem… Metro opanowane. Pomyślałem.   

II raz

Teraz po wielu latach przechadzając się wzdłuż Sekwany nie umiałem go zrozumieć, obok Notre Dame przeszedłem najszybciej jak mogłem, obejmując je zaledwie skinieniem. Bardziej interesowały mnie boczne uliczki, liczne Brasserie i wine bary. Ale przede wszystkim sens. Sens wszystkiego. Czułem się jak skończony filozof i przegrane dziecko przemoczone do suchej nitki, ze swą naiwnością i wiarą w nadprzyrodzoną moc. Do tego stopnia, że pod Moulin Rouge wystawiłem język, pomijając fakt, że za dnia wyglądało to jak jakaś makieta wycięta z tektury.  


kobieta na Rue Moscou
i kieliszek pokrzepiającego Menetou-Salon
Człowiek, który zabrał mnie za 2 i 3 razem, powiedział, że już rzyga tym miastem. A jednak wciąż wzbudza we mnie pożądanie. Chciałem je jakoś ukoronować i szukałem miejsca, gdzie mógłbym zamówić jakiś ciekawy kieliszek wina. Wszedłem do knajpki na Rue Moscou, usiadłem, wziąłem kartę do rąk i zacząłem studiować. Wybrałem Menetou-Salon i do tego czerwone. Nigdy nie próbowałem, nawet białego. Nieco więcej niż symboliczna setka, bo poza granicami naszego kraju nie udają, że są abstynentami, przynajmniej w dziedzinie wina. I choć upłynęło 1,5 roku to pamiętam wino bardzo dobrze. Jego lekkość, jego głębię i owocową prostotę, bo było to gamay w czystej postaci, a w międzyczasie przeszła całkiem przyjemna kobieta. A ja miałem tylko 50 euro i ani grama więcej. Paryż. Tak na chwilę. Z duszą wbitą w samotność ubogiego powoli wypalającego się marzyciela. Ale z tendencją do odrodzenia... Tymczasem. 



Piękno X muzy w czystej postaci i jeden z moich ukochanych obrazów wszechczasów. Miłość od pierwszego wejrzenia. To i Kind of Blue, nie ma mnie ;)



niedziela, 21 września 2014

L'Original of the world (żywe wino)


macabeu żywo widziane
Ciągle potrzebujemy wskaźników i mierników. Pokusy. Tego, by wino graniczyło z jakąś muzyką nie z tej planety, nutą która daje wszechmiar dla naszego spożycia, które wydaje się tak skończone. Wszystko, co trwa nie wiele dłużej niż pocałunek lub skraplająca się woda na szybie. Powtarzamy gesty, by czasem ich nie zapomnieć, choć tak naprawdę to one zapamiętują nas, czyniąc nas marionetkami w siłach, które nie potrzebują ani nazwiska ani imienia, są jak sztorm, który zamienia się w końcu w kontynent rodząc niebo i księżyc. Bo tylko oczy są w stanie zrodzić pożądanie, podczas, gdy umysł brodzi swe cienkie jak zapałki płomienie w odmętach jakiejś nienazwanej ciemności. Wszyscy mniej lub bardziej próbujemy wyrwać się z okowów tak zwanej demokracji dusz, by uzyskać pewną jedność, która będzie dźwięcznie układać karty do nowej gry. Ten spektakl nie ma końca, a co więcej aktorzy nie znają swych ról, a tak bardzo krzyczą, że znają je na pamięć. Tak samo jest z winami naturalnymi... Wmawiamy sobie pewien porządek, pewną definicję, by potem oczarować siebie samych. Tymczasem chaos nie lubi jak mu robimy nieporządek, że zacytuję klasyka. Dajmy mu się wydarzyć, nic tak nie bawiło znudzonych i w jakiś sposób oddanych naturze wieśniaków, mieszkańców małych miasteczek, jak trupa artystów cyrkowych. A teraz w wielkomiejskiej eucharysti wmawiamy sobie, że nic nie robimy, nie dodajemy naturze ram. Już Blake pisał, że natura nie ma krawędzi, ma je wyobraźnia. Nastały dziwne czasy, czasy wzajemnego podkradania sobie zbawienia, podczas, gdy tkwimy jakby w osobnych kapsułach, gdzie ukradkiem wyznaczamy nowe granice, nowe standardy zachowania, czyniąc z siebie, słodkich, naiwnych, i zazwyczaj śmiesznych niewolników. I mówimy, że to naturalne. Co jest naturalne? Co? Te kilka zwoi więcej w mózgu, które czyni nas najbardziej nieodgadnionymi istotami w świecie przyrody. Zdolnymi do niewyobrażalnego okrucieństwa, ambicji, które potrafią zabić choćby najmniejszą szansę na ocalenie nas od ostatecznego szaleństwa, i mroku, który kryje się w naszej przebiegłej inteligencji, chciwości i zdolności do zniszczenia wszystkiego, co mogłoby nas uczynić choć o odrobinę lepszymi. Piję już dobrych parę lat, i nie muszę wiedzieć, udowadniać, że dana winnica spełnia wymogi nadanego jej certyfikatu. Biorę wino do ust i wiem czy czyni ono mnie lepszym czy nie. Jak muzyka, która może podnieś na duchu, jak dobra książka, która może zostawić cień szansy, że wszyscy razem nie zwariowaliśmy doszczętnie. I możemy się cieszyć odrobiną autentyzmu, w tym z deka przygaszonym świecie wielkich namiastek szczęścia. Naturalnie. Ale ze smakiem. 


Poniżej wino, które nie wiem jak do końca zostało zrobione, ale użyźnia mnie, nadaje mi wewnętrzny spokój, wzbogaca i przywraca nadzieję na lepsze jutro. A reszta jest milczeniem. Wiecznym. Zresztą. 




Druga płyta The Doors i wspaniale pożywne późną porą
macabeu ze starych krzewów
 od Clot de l'Origine





środa, 17 września 2014

merlot-pijaństwo, cabernet-trzeźwość

Alkoholizm. Jak wiemy wyróżniamy co najmniej parę rodzajów. Ale czym on w zasadzie jest? Można powiedzieć jaki człowiek taki alkoholik. Jest forma alkoholika magicznego, ten który stwarza światy, ale i jest forma alkoholika totalnego, ten który bez alkoholu nie może niczego. Ja zawsze dostrzegałem w alkoholu formę pewnej tragiczności, że oto masywny twór boski jakim podobno jest człowiek daje siłę innym siłom, by móc jak bryła przetoczyć się przez nicość jaką jest trzeźwość, by w ten sposób stworzyć rzeczy zachwycające, a co najmniej prawdziwe. Tu przypomina mi się Hłasko, który podobno inaczej nie mógł właściwie rozpocząć dnia, ale za nim ustawia się cały szereg pięknoduchów, którzy w ten sposób uwalniali swoją wyobraźnię i moc. Tu możnaby zacytować Bukowskiego, który mawiał, że alkohol jest jak symfonia, pijesz by się wznieś, ja bym dodał upiększyć, spojrzeć w głąb siebie. Nie wiem jak inne alkohole, bo prawie ich nie używam, ale wino ma takie właściwości... Jest jeden problem... ta cienka linia, kiedy już nie wznosisz się, a osuwasz w coraz to większy niebyt. Jest wiele mitów na temat tego, jak to ten czy inny napisali powieść pod wpływem, nie tylko procentów. Być może, do niedawna to gloryfikowałem, gdyż jak już wspomniałem, upatrywałem w tym pewien rodzaj tragiczności, niemalże żywcem wzięty z greckiej tragedii. Ale nie nadaję się do tego... Owszem piję, ale nie non stop jak niektórym się wydaje, i nie w takich ilościach jak by się wydawało. Dla mnie wino przede wszystkim jest tworem iście socjologicznym, rzadko kiedy piję w samotności, a jak już to "rozmawiając" z wami na fb. Chwilami jest fajnie, ale to jak gonienie królika w ciemności, już prawie, prawie, ale znów zabrakło. Jak dotąd alkohol nie sprawiał mi problemów, raczej gęsta mgła za którą się kryje moja ambicja dosięgnięcia niebios, ale pracuje nad tym. Cholera nie wiem co chcę przez to powiedzieć... Może to, że oto nastał dzień bez żadnych intencji, łysy jak polana, gdzie tylko zdźbła trawy łagodnie falują. Piję trochę od niechcenia, jakieś merlot-cabernet élevé en fût de chêne czyli dojrzewające w małych beczkach barrique, z Langwedocji. Takie se, tak od parady. Nie mam dziś ochoty, a z reguły fût de chêne nie przypada mi do gustu, ale dziś nawet zwiewne i nie wiem jak lekkie mi dobrze nie zrobi. Nie wiem, gdzie jest ta granica między zwycięstwem a upadkiem twórcy, i czy to alkohol czy wypalone marzenia bardziej zabijają. Znad krawędzi trzeźwości nad delikatną przepaścią pijaństwa. Dobranoc. 

dzielnica Aker Brygge w Oslo, wczesna jesień 2004. zdj. własne



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Mały Wielki Burgund


Jest taka piwnica, jest takie miejsce w którym czuję się naprawdę blisko wina. Bo cóż innego niż cegła zatopiona w ziemi może dać schronienie pięknu jakim jest wino i obrysować go chwilą w czasie. Szlachetny Gąsiorek, kiedyś Francuski, to cztery osobne wnętrza w których znalazły się głównie wina z Francji, ale też kilkanaście pozycji z Niemiec. I to wina nie byle jakie, ale godnie reprezentujące styl, poziom i relację ceny do jakości.
szlachetnygasiorek.pl

Najlepszym przykładem jest tego wino, które niedawno wypiłem, Bourgogne La Chapelle Notre-Dame od Domaine Cachat-Ocquidant 2012. Proste, ale rzetelne pinot noir, z pięknym nosem czerwonych owoców, z przebijającą się lekką wiśnią i pestką w ustach. Jak podaje importer wina-szlachetne, wino spędziło 6 m-cy w dębinie, co czuć, ale z właściwą dla pinota równowagą i delikatnością. Jak za 49 pln na półce, ze świecą szukać. To wino zasługuje na taką nostalgię i żywiołowość jak opowieści Jana Ptaszyna-Wróblewskiego w kultowych "3 kwadransach Jazzu" w radiowej Trójce, które teraz wybrzmiewają mi za uchem. Naprawdę dobry podstawowy burgund, jak Blue Train Johna Coltrane'a - wczesna płyta, powiedzmy takie AOC zanim dojdziemy do GRAND CRU. Warto wybrać tę butelkę, delikatnie ją schłodzić, tak 15 st. czyli tak, by poczuć lekki chłód w ręku, w momencie, kiedy weźniemy butelkę. To wino to taki przyjemny letni jazz z miotełkami na perkusji w tle, miło szepcze nam do ucha i sprawia, że wieczór upływa niepostrzeżenie, a nasze serca wypełniają się mile oderwaną od ziemi radością. Polecam, bo się kończy...

dobry burgund za 49 pln






niedziela, 3 sierpnia 2014

In Vino Veritas x2

Łobzowska 26
Pędzimy jak wariaci, w naszych żyłach płynie krew samotnych bogów. Bogów aplikacji wszystkiego we wszystkim, tymczasem Nas coraz mniej albo jesteśmy rozsiani po polach jakiś magnetycznych sfer. I jak widzę coraz częściej, i świat wina trochę czuje sympathy for the devil. Z jednej strony dobrze, niech się dzieje, z drugiej, wydaje mi się, że tracimy coś, jakąś pierwotną siłę, jaką obdarza nas "sens" w winie. Słynne "Businessmen, they drink my wine…" Dylana przestaje być metaforą, a staje się ciałem. Lecz jak wiemy nie o takie ciało idzie, i nie takie słowa, hasła i sztandary. Chcielibyśmy by wino unosiło Nas, ale my wbijamy mu zimne i nierozumne ostrze, wymierzone w Jego serce bezbarwnym algorytmem. A zegar bezboleśnie odmierza sekundę za sekundą każdą chwilę, każdy gest itd. Dlatego często przechodząc ulicą Łobzowską, zerkam kątem oka na sklep znajdujący się po lewej stronie, idąc od Rynku, i widzę napis, który widziałem wiele, wiele lat temu… Zanim jeszcze zrobiłem pierwszy łyk Sauternesa na ulicy Kanoniczej, i zacząłem szukać wina w swoim życiu. Ten napis, to boczny szyld In Vino Veritas. Czy potrzeba bardziej wymownej nazwy? 


Obecnie sklep jest prowadzony przez małżeństwo Skałków, które to skrupulatnie i konsekwentnie rozbudowuje ofertę, jest już tego tak wiele, że boję się, że niebawem nie starczy miejsca… Mamy tu mocno rozbudowaną Europę: Francja, Włochy, Hiszpania, Austria i Niemcy, ale też Gruzja, Armenia czy Chorwacja, wszystkiego po trochę. Jest i Nowy Świat, i osobna półka z Szampanami. Jest też Porto, Madeira czy Marsala bądź Malaga, naprawdę jest w czym wybierać. Ceny, wydaje mi się, że zrównoważone, znam ceny wina u producentów i importerów, i widzę zdrowy rozsądek tutaj w polityce cenowej. Zresztą po kilku rozmowach z właścicielami, czuć, że nie robią tego z potrzeb czysto biznesowych, a lubią to, co robią i starają się jak mogą, by dogodzić jak największej ilości osób chcących zanurzyć swe usta w dobrym winie. 

copyright by Wino w Krakowie


ilustracje do słynnego manifestu
Antonina Artauda "Teatr i jego sobowtór"
To, co ja cenię sobie w tym miejscu poza winem, to ciszę i skromność. Nie czuje się tu w powietrzu unoszącej dumy z powodu nie wiadomo jak dobranych win, jak to coraz częściej bywa u niektórych… Słowo selection to namiestnik babilońskiej ponurej gwiazdy, która kradnie światło innym prawdziwym kapłankom bezkresnej nicości, z której tylko miłość może uczynić miejsce do narodzin, kpiąc ze skończoności metody. Zapomnijcie o niej, tu jej nie ma. Zapomnijcie o coraz bardziej agresywnym marketingu i krzyku form, które dziś tak wielu skanduje. One przeminą, ich soki są doczesne i szybko przestaną smakować. Ci ludzie nie widzą sensu ablucji, greckiego sparagmos, kiedy to raz do roku kobiety uciekały w góry, by dokonać krwawego rytuału. Oczywiście nie chodzi o krew, i dosłowne rozumienie, ale to, że kawałek po kawałku staliśmy się zaprogramowanymi zombie. Że wydziedziczyliśmy się z tego co nam najbliższe, z przeżywania życia i śmierci, dnia i nocy, utraciliśmy treść jaką obdarzył nas mityczny chaos, i jego moc w naszych sercach. Jeśli wino może coś nam dać, to przywrócić nam lepszy kontakt między ziemią a niebem, a tego nie załatwi żadna sprzedaż czy frekwencja. Nie zapomnijmy o tym następnym razem, kiedy przeciągniemy naszą kartę przez terminal. 

Na Zdrowie! 

Link do strony sklepu http://vinoveritas.pl



czwartek, 24 lipca 2014

Diagram Szalonej Miłości


Dla Pawła Malaty i starej drużyny



Piliśmy wszędzie, by nieść radość i pokój. Piliśmy za przyjaciół, za nas samych. Za to by być już niczyim, nie cofać się, stopić się z linią horyzontu i widzieć nowe słońce. Słońce każdej chwili, która wyciąga choćby pojedyncze serca z mroku. Szerokość i długość geograficzna były nam dobrze znane, niczym fragmenty z książek, które cytowaliśmy z pamięci. Pamiętam purpurę nad Kopcem Kościuszki, gdy dokańczaliśmy skromne, cudnie owocowe w ten czerwcowy wieczór Il Volano z Toskanii, z której buchały odcienie słodkiej pomarańczy, czyniąc tym samym niebo mitycznym darem od bogów, a wino zmiękczało nasze serca, tak, że mogliśmy poczuć się jak nowo narodzeni. Odczuwając intymność i jedność ze światem.

Piliśmy w kinach, w kabinach projekcyjnych, na hałdach piasku, w trawie, nad rzeką i pod mostem, tak wypiliśmy lat temu kilka w urodziny kolegi Cheval Brun, pod kominami elektrociepłowni Łęg. Ach, jakże wtedy się czekało na ten pierwszy łyk, to zetknięcie z wargami, ten pierwszy smak, wina, które wtedy dla nas było jak lizanie zapisu jakiegoś diagramu, ileż wtedy formy nie posiadała nasza szalona miłość. By wystrzelić się, i osiągnąć pełnię, i przypadkową zbierzność zdarzeń, kiedy to smaki łączyły się z naszymi wspomnieniami i teraźniejszością, która tak czule wrzucała nas do mieszkań znajomych, miejskiej komunikacji, z której wypadaliśmy jak ognie niesione przez zwycięzców. Czuliśmy się wtedy hojnie obdarowani przez naturę i wróżbę gwiazd, nie kasowaliśmy biletów, chyba, że kogoś naprawdę natchnęło. Mieliśmy duszę Saint-Emilion w sobie, w centrum Krakowa. Wpadliśmy jeszcze do znajomego, który prowadził sklep z winem (Stary Byk Lee), by wypić z nim gewurztraminera alzackiego, kolega z rozpędu zapomniał zapłacić za ser, ale było bosko. Po drodze jeszcze grzmociliśmy z gwinta takie jedno Campo de Borja. Był koniec czerwca, a Nam chciało się żyć, nasze płuca były rozdęte od ekstazy i wchłaniania metr po metrze iście bitnikowskiej uczty życia. Pamiętam, że przechodziliśmy koło kina Kijów, kiedy kolega wyciągnął, a właściwie już ją solidnie pił, butelkę wspomnianego Campo de Borja. Nie wiem jak to się skończyło, ale wszyscy rozeszliśmy się w swoje strony... To był chyba 2008, a my odkrywaliśmy w sobie ducha Apolla i Dionizosa. Żyliśmy w innym kraju, pod innym niebem...


Mam takich historii pod sercem jeszcze kilkadziesiąt, jak nie kilkaset, ale jeszcze nie czas, bym je sprzedał...

Wasze Zdrowie!


Biblioteka Ciał w Przestrzeni






środa, 16 lipca 2014

Nowe Pokolenie i SLUMWINE u Winowajcy

Ten stół czeka na "Nową jakość" 
O co chodzi z tym Nowym Pokoleniem? Po pierwsze, przy winie coraz więcej siedzi młodych, tych pijących i tych sprowadzających je. Po drugie, powstało Nowe Miejsce, które proponuje ciekawy zestaw win, a co ważniejsze zdroworozsądkowe ceny. I po trzecie, co najistotniejsze, jest SZANSA, że Ci ludzie, nie będą dowiadywać się o winie tylko po to, by podnieść swój status społeczny, trując czasem niepomiernie o nim, jak o nauce Nowej Metody lub Trampolinie do Sublimacji swoich dotychczasowych niepowodzeń. A za to uwolnią się od nadmiernego "zdrowego rozsądku", który być może i zapewni im lepszą przyszłość, ale puści ich serca z torbami, na powierzchnię piekła w którym tak coraz lepiej się czujemy. Dlaczego tak? 

Wino, jak mało który alkohol, uwzniośla, pobudza wyobraźnię i daje wolność, do tworzenia, jednoczenia się, nie chwaląc się, napisałem o tym już tu... I tak to widzę. Wino jako formę ekspresji, tak jak muzyka, kino czy pisanie, bo słowo literatura brzmi zbyt drewniano. Chodzi mi o to, by pijąc wino, nie gadać w nieskończoność o podkładkach, parowaniu (łączeniu) go z potrawami, bo to z czasem stanie się samoczynnie. Kto twierdzi inaczej, niech upadnie na kolana. I dalej wymądrza się, i lansuje na niemającej brzegu, powierzchni samotnego morza dryfujących blogów, porad i innych skretyniałych mieszczańskich pociech przed nie do odwołania śmiercią. Zostawmy to starcom albo cudakom, hipsterom za grubą kasę i innym śmiertelnikom którzy nawet jej nie czują. Ja czuję, dlatego chcę w jej usta włożyć owoc prawdziwego życia, które smakuje i nie poddaje się do ostatniej kropli tchnienia, jakie można wyłonić tylko z wolnych i nieskrępowanych dusz, które umieją słuchać natury rzeczy, jądra w którym pulsuje magma poczęcia wszelkiej istoty, dającej oczyszczenie, radość i życie, ujmując to innymi prostszymi słowami. Przepraszam, odleciałem. 

Because the wine...
rys.: internet

Ale nie chodzi o to byśmy zakładali cokolwiek, a bawili się winem, jak koncertem, seansem czy slumpoetry. SLUMWINE, to by było coś! Sam jeszcze nie wiem, co chcę przez to powiedzieć... Ale mam nadzieję, że wino jest tym cudownym darem. Fajnie, gdyby wino jednoczyło "młodych i naiwnych" którzy nie chcą tylko "urządzić się", ale chcą też poczuć, i mają ku temu "jaja". Gdyby oprócz wina pojawiła się poezja, muzyka, bunt, czary, i co tam jeszcze jest w stanie poruszyć Wasz i mój głód. Nie chodzi o jakąś rewoltę czy naplucie na stół. Nie, to już było, zostało kupione i sprzedane. Chodzi o to, by po cichu nadać winu inne znaczenie. Uwolnić je od sommelierów i biznesmenów, niech oni robią swoje, a Ci którzy chcą, niech się przyłączą. Mam 31 lat, i nie wierzę w takie biało-czarne cuda, ale gorący środek, hehe. To nie ma być ołtarz. Chcę tylko rzucić co nieco inne światło na wino. 

Reszta w najbliższy piątek u Winowajcy (Szpitalna 5 - wejście w sieni). 








niedziela, 13 lipca 2014

Namiętność

Dziewczynie z tramwaju nr 4

Taka historia, wsiadam do tramwaju... Nie mam biletu, bo automat na przystanku nie przyjmuje banknotów, a karty nie chciał przyjąć. Nie mam czasu, by iść rozmienić, zaraz podjeżdża mój tramwaj, poza tym w torbie jest schłodzone wino. Jestem w tym tramwaju, 3. wagon, co przystanek obserwuję, bo doskonale wiem skąd nadciągnie zagrożenie... Doświadczenie w tej dziedzinie mam jak mało kto, prawie jak demiurg. Ok, spokojnie, przystanek po przystaneczku kontroluję sytuację. Aż tu nagle wsiada dziewczyna z mojej opowieści, rozmawia przez telefon, jednocześnie siada. Więc i ja po chwili zrywam się, by usiąść obok niej. Jednocześnie muskam wzrokiem wsiadających. Widzę, wsiada dwóch, jeden z plecakiem, drugi z małą przewieszoną torebką. Myślę, wysiadaj. Ale nie, dziewczyna. Dodatkowo jeden zupełnie mechanicznie kasuje bilet, inaczej niż pasażerowie, nie wiem na czym to polega, ale widocznie natura rzeczy pomyślała to tak już sprytnie, że nasz sposób działania, jeśli urzędowy, zawodowy czy jak, by to naiwny człek nazwał, dla choćby odrobinę wysubtelnionych zjadaczy chleba, odrazu daje swe znaki, i wysyła sygnał, to nie było ludzkie, codzienne, namacalne. Waham się. Ale zostaję. Niech będzie, może się mylę, może stanie się Cud nad Wisłą, i moje doświadczenie okaże się przerostem formy nad treścią. Automatycznie przypisuję sobie 50% szans. Ryzykuję i myślę o dziewczynie, pojadę dopóki nie wysiądzie, a przynajmniej póki ja nie będę musiał. Nie potrafię inaczej. Wiem, 250 zł mandatu, ale cóż to znaczy wobec uczuć wyższych, nagłego wydostania się z martwej i szarej przestrzeni "wsiądź", "wysiądź". Chyba istnieją na tym świecie jakieś czary, jakieś szczere obietnice, płynące z nagiego, niczym nie skażonego pragnienia, które choćby na chwilę wypuszcza nas z objęć pisanej nam śmiertelności. To się nazywa, dla tych którzy by zapomnieli, namiętność

I co, rozlega się legendarne i donośne "Kontrola biletów", stare jak Arka Noego, jak taki jeden, który ponoć trącił laską i woda pociekła. Jednak ten nudny okrzyk ludowy surowo i bezbarwnie okrąża cały wagon, w tym i moje uszy. Wpadłem, a raczej włożyłem głowę w paszczę lwa. 
- Wiedziałem, że jesteście kontrolerami. Odpowiadam, gdy podchodzi jeden do mnie
Nawet nie muszę już mówić, że nie mam biletu, bo przecież bilet uprawnia do milczenia, kultury gestu. Pokaż-Schowaj. 
- Jest dowód. Pyta mnie (to coś)
- Nie. Oznajmiam
- W takim razie najbliższa pętla, Bronowice Małe. Słyszę
Przeciągam się chwilę i wyciągam, bo wiem, że dziewczyna już przepadła, chyba, że funduje sobie wycieczkę do Bronowic... 
Dowód jest przepustką, by wysiąść na przystanku wedle życzeń

- Nie dowiecie się do końca swoich dni, dlaczego mimo to iż wiedziałem, że jesteście kontrolerami nie wysiadłem. Dodaję
Za namiętność
Jednak ich, zdaje się nie wiele to obchodzi. Ale myślę, dobra, powiem im, może to docenią, może czasy nie są aż tak złe. Sprzedam im moją opowieść. Więc, mówię... 
- Wiecie dlaczego nie wysiadłem? Bo chciałem poznać dziewczynę, która siedziała za mną. 
Wiedziałem, że ryzkuję. Ale oni niewzruszeni, pytają, czy się uczę, a ja im odpowiadam, że jestem starym koniem, i mam 31 lat. Dwóch młodszych, dobrych parę lat ode mnie, luźno i młodzieżowo ubranych. Ze stoickim spokojem wypisują "Wezwanie do zapłaty". Mówię, że kiedyś może to i były stare ćwoki, ale można było z nimi się dogadać (po ludzku). Nie myślę tu o łapówkach, po prostu rozumieli takie sytuacje, takich ludzi, doceniali szczerość. Ale pod warunkiem, że zrobiło się to z polotem i pełnym przekonaniem. Tych "nowych", jakich nazywają "przykładnymi pracownikami", nie obchodziła ta historia. Świat już dziś nie posiada namiętności, liczy się "rozkaz". Nawet powiedziałem, że się sprzedali, że bitnicy już dziś nic nie znaczą. Na co oni odparli, że mają rodziny i to jest ich praca. Mam w dupie to 250 zł. Tu chodzi oto, że dziś ludzi już mało co wzrusza. Zakładają, że wszyscy kłamią, i jedyne co pozostaje to surowe i beznamiętne prawo. Potem można wżerać i pić co popadnie... 

Ja wypiłem młode, świeże z dużym popisem jasnych owoców, przelotne i wpasowujące się w wieczór Paredaux blanc 2013 z Langwedocji, połączenie rolle (vermentino) i terreta, bardzo fajne. Do wina wraz ze znajomą posłuchaliśmy przedwczoraj zmarłego Charliego Hadena... 

Charlie Haden (1937-2014)

piątek, 11 lipca 2014

Rosé poza prawem (Fritz's 2013)

Te niewyprane twarze śmierci, które oferują Ci chwile szczęścia. Te puste ulice połyskujące beznamiętnym kształtem światła rzucanego przez latarnie jak starożytne bóstwo w które musisz wierzyć zanim na dobre oszalejesz lub staniesz się zwykłym pensjonariuszem czekającym w kolejce na swój kupon, by wspiąć się o szczebel wyżej. By móc później bezkarnie, z czystym sumieniem upić się i zataczać środkiem ulicy, plotąc dawno wytarte opowieści niczyim bogom, chwały i śmierci. Ilekroć przechodzę przez to miasto, widzę ten środek, to znieczulenie, tę wyprzedaż "Baw się, a będziesz wieczny".

Degustacja w winnicy - maj 2014 ok. 8:00 - 9:00

Ja dziś nie chciałem być wieczny a zupełnie doczesny, wręcz pierwotny, i chyliłem czoło przed każdą gwiazdą która szeptała mi na ucho, że mogę zapomnieć o jakiejkolwiek łasce, że mogę żyć tylko własnym snem lub bezpowrotnie umrzeć. W ten sposób chciałem zmierzyć się z ciemną gwiazdą narodzin i na zawsze zatopić kontynent swego serca, by móc odnaleźć dziewiczą wyspę swego pragnienia. Skąd bierze się niezmierzona siła uczucia i rozpaczliwa chęć wzniesienia się ponad prawdę i fałsz, by stać się jednolitym pierwiastkiem jakiejś pramocy która bezwiednie pcha nas ku przepaści lub jedności. Jedności która by łączyła tańczące światło na wodzie w letni wieczór z rozpalonym sercem i rozproszonym umysłem od wielości. Która tak delikatnie niesie nas ku przypływom i odpływom, rodząc w nas jakieś poczucie sensu. Tak jak istnieje wyraźna granica między bielą a czernią, słodyczą a gorzkością. Mierząc sie z miłością i nienawiścią, jak dziecięcą zabawą z ogniem, próbując na chybił trafił oddzielić formę od esencji. Gdy tu nagle podjeżdża wóz policyjny, i oczywiście pada pytanie, co mam w kieliszku? Na co ja odpowiadam, że nie wiem. Nie podoba się. Zostaję wraz z kolegą poproszony o dowód osobisty. Uniesiony w duchu dodaję, że mam gdzieś brak cywilizacji w tym kraju i jego pogardy dla prawdziwej kultury, i że wyznaję ducha Dionizosa i Apolla. Na co Panowie wyraźnie się oburzają. Wiedziałem. Pomyślałem. Zawsze tak jest, brak szacunku dla klasyki, dla serdecznych źródeł, które mogłyby nas jeszcze jakoś wskrzesić. Panowie straszą, że mogą mnie zabrać, bo wyglądam na "wstawionego", "pod wpływem". Przepraszam, czego? Myślę sobie... Więc okej, także myślę, powiem Wam pod wpływem czego jestem. Dobrze, dobrze, a więc w kieliszku jest świeże rose 2013 Fritz's od Gunderlocha, wymienianego w wielu książkach... trata ta ta, mieszanka pinot noir*... improwizuję, bo nie pamiętam jaki tam skład dokładnie jest...

Dobrze, Panowie, skończy się na pouczeniu, nie rzucają Panowie butelkami, są Panowie spokojni, Prawo jest Prawem... I takie inne pitupitu, jak wiemy... Odjechali, nie kazali wylać, nie dali mandatu. Ok. Kolega uradowany, bo już Go nie stać na takie przyjemności. A ja? A ja nie, bo nie powiedziałem Panom na służbie, jaka fermentacja była, jakie krzewy, kąt nachylenia itd. itd. Nie mówiąc o tym, że wino było pięknie przełamane kremowością, w swej typowo dla rose lekkiej i przyjemnej owocowości.


*w rzeczywistości wino jest mieszanką pinot meunier i portugiesera  

poniedziałek, 7 lipca 2014

Przystanek Prosecco (spotkanie z Maurizio Favrel z winnicy Malibran)

Niedzielne wnętrze tramwaju nr 14

Dobre prosecco jest jak pusty tramwaj w letnie popołudnie. Po prostu odpręża i nie pozwala myśleć o niczym, co by nas obciążało. Tak właśnie zawsze sobie je wyobrażam. I tak właśnie będę tu pisał, prosto spod strzechy, spod serca wrażeń, i rozweselającej nawet najbardziej ponure dni przyjemności.


Na pierwszy ogień poszło już coś, co znam odkąd tylko zagościło na półce czyli kochana, spieniona niczym fale wzburzonego morza Sottoriva. Świeżość, treść, podnoszące na duchu lekko zmęczonego bytem człowieka. Znam, lubię i szanuję. Piłem w różnych okolicznościach... Z kobietą i bez. Jeśli ktoś nie boi się odrobiny wytrawności, więcej niż w przeciętnym brucie, to wino jest wymarzonym ukojeniem zgrzanych gorącym latem umysłów. Moja klasyka.

od lewej: Gorio, Sottoriva, Ponte Ros,
Sottoriva bez siarczynów i 5 Grammi


Numero due to wersja bez siarczynów, i co więcej wino tylko z jednego rocznika Sottoriva Col Fondo Senza Solfiti Aggiunti 2012. Bardziej aromatyczne, wyższa kwasowość z nutą niedojrzałego jabłka, bardziej pobudzające od poprzedniczki, bardziej do amu-amu. Wolę jednak klasykę, z siarczynami. Ale wino ciekawe i warte porównania. Jak kto woli. Ja pozostaję przy mojej małej, dla mnie ma tyle siarczynów i reszty ile trzeba. A anorektyczne wina bez, olewam, kobieta musi mieć kształty.

Prosecco i zadowolona kobieta
Potem przeszliśmy w odcienie bardziej dla Narodu, wina z cukrem resztkowym, co przy bąbelkach z mojego doświadczenia zawsze lepiej czuć niż bez. Ponte Ros jak ponętne, tak mi się skojarzyło, i takie nieco było, delikatny nos, ale usta pełne a i wypełniające, a i nawet ludziom nie obytym by się całkiem podobało, parafrazując Świetlickiego, z miłą końcówką słodko-owocową. Bam!

Następna zabawka to ładnie przylegające Prosecco 5 Grammi Brut 2012, o zrównoważonych ustach, które da się podsumować w żołnierskich słowach: uczciwe a przy tym ujmujące wino. Nie pamiętam co tam dokładnie czułem, ale ze wszystkich wyróżniało się spokojem i umiarem w duchu i ciele. Eleganckie.



Ekspresja Ruio (fot.: internet) 
Po nim przeskok w inną bajkę, Ruio Extra-dry to wciągający, aromatyczny, ponętny (również) nos-ek, jak w butach typu Reebok Freestyle. I bardzo podobne usta, z charakterystyczną nutą Tussipectu, pamiętacie? Taki syrop na kaszel, czyli mieszanka owoców pokroju brzoskwini, ananasa z migdałowym wcięciem. Miałem ochotę na dokładkę, jak dziecko na kolonii, co rzuca się na dodatkową porcję i krzyczy głośno "Ja"!


I wreszcie już klasyka sprzedaży Gorio, wino które ma rzeszę odbiorców, sam byłem świadkiem sprzedaży tego wina "na kartony". Ze swym pełnym i ekspresyjnym temperamentem w ustach ,podkreślonym wesołym owocem i przyjemną słodyczą na końcówce, jest jednym z lepszych extra dry jakie miałem okazje pić. Wino bardzo medialne i towarzyskie. 






Maurizio Favrel z Malibran (na wprost)


Wszystkie wina w Krakowie są dostępne w sklepie La Wina przy ul. Asnyka 7
W degustacji uczestniczyłem na zaproszenie importera Vini e Affini
Spotkanie odbyło się w coraz to bardziej popularnym miejscu: Lipowa 6F 



wtorek, 8 kwietnia 2014

Zielona kreseczka czyli inauguracja Naturalistów

Malvasia po dłuższej maceracji (wino pomarańczowe)
Donati - wino po respiracji.
Poszedłem tam (Winosfera, Plac Szczepański 8*), bo myślałem, że wybiera się cała branża miejscowych. A tu przychodzę parę minut po umówionym zegarze, i pusto… Janicki układa jeszcze ostatnie kanapki o których tak hipstersko napisał w menu. Ale dobra, schodzą się… Uff. Nie będzie mi głupio, bo jak już niektórzy zdążyli zauważyć nie jestem wielkim zwolennikiem działań Kuby Janickiego. Nie głupi chłop, znam go już dobrych parę lat, można się z nim napić, chociaż coraz trudniej podzielać mi jego miłość do „naturalnych”. I tu okręt tonie, owszem zdarzają się tu rzeczy nad wyraz ciekawe, ale niestety spora część tych „arcydzieł” w dalszym ciągu dla mnie to wersja „luksusowego bobo-frutu” czy soku wytrawnego. Nie jest to tylko moja opinia, biesiadując z jednymi z moich ulubionych współtowarzyszy „dobrego kieliszka” Ewą O. & Grześkiem O. wspólnie doszliśmy do wniosku, że takie wina to po prostu pomyłka. Przerzuciliśmy się szybko na Barberę d’Asti, tej promowanej przez Naturalistów, z osiołkiem na etykiecie z różą, makiem czy innym czerwonym kwiatuszkiem w paszczy. Dobre wino, aczkolwiek bardzo delikatne względem standardowej funkcji barbery, mniej tanin, wyższa kwasowość i wyraźny owoc, to o co chodzi Naturalistom. I tu ok., pytanie jeszcze tylko o cenę, bo wczoraj (6.04. tj. niedziela) były one jednolite, dla każdej butelki 45 pln, i 8 pln za kieliszek.  Innym, już winem, było soczyste i  z pazurkiem Chianti Sensi, jeżeli cena oscyluje w granicach 50 pln, to mogę się zgodzić, chociaż wolałbym spróbować jeszcze raz ;) Tyle wina.


Przysłuchujemy się chórowi
Teraz oprawa i atmosfera. Ludzie dopisali, Janicki się sprawdził, jak chce to potrafi. W końcu obserwuje trendy i choreografię w Polsce jak mało kto J Taki ma fach, „musi” być na bieżąco, nie to co ja, pielgrzym bez dna ;) Po jakiejś dłuższej chwili kobieta zza baru krzyczy: Wszyscy na Plac, zaraz odbędzie się koncert autentycznego chóru!!! Rzeczywiście był chór i zaśpiewał. Trochę jak w kościele, ale dla kontrastu, czemuż by nie, parafrazując tekst Świetlickiego, Jego jak znów oczywiście nie było. Wybaczam  mu kolejny raz, z miłości do Jego nieobecności ;) Nie było Świetlickiego, ale gdy zostałem sam pośród tych „wampirów”, bo to nie moja paka, aczkolwiek paru bym przytulił, bo miłość jest wszędzie. Poczułem się nieco jak w scenie z filmu The Doors, w klubie Ondine w Nowym Jorku, gdy Morrison vel. Kilmer mówi: zostańmy tu, dziś może zdarzyć się wszystko, nawet może śmierć. A Ray vel. MaClachlan odpowiada mu: spadamy stary, to wampiry. Jim został, a jakiś karzeł z białymi włosami zaprowadził go do Warhola, który wręczył mu telefon, by porozmawiał z Bogiem. Strange Days. I tak końcówka wieczoru dla mnie wyglądała, nie kumałem klimatu, czułem się nie w tej bajce… Klub Ondine ’67. A kiedyś myślałem, że to takie maczanie palców w magicznej wielokulturowości, gdzie świat realny przeciera się ze światem wizji i kreacji. Wolę na łąkę. Życzę Naturalistom Powodzenia, pocztówki z sesją zdjęciową trochę infantylne, i nie kojarzące się z winem, mi się to podoba, bo jak mawia mój stary znajomy; dosłowność zabija. Zielona kreseczka jest szczytem finezji ;) Jestem ciekaw.


   *Sam lokal ma być otwarty, z tego, co wiem, na Kazimierzu, ale najlepiej śledzić samych Naturalistów http://naturalisci.pl/ 
   



  
  









sobota, 5 kwietnia 2014

Aniołom i pustce (wiecznej egzystencji)

Jednemu z najpiękniejszych obrazów świata, Niebu nad Berlinem


Chce mi się płakać, na chwilę stałem się dzieckiem kosmosu, wtedy, kiedy wszystko było uprzywilejowane. Gdy młodość wydawała się nieskończonym snem, a każdy ruch świętym ogniwem. Każdy dzień wydawał się obietnicą czegoś wielkiego, nieprzeciętnego, naznaczonego mianem nieśmiertelnego pragnienia wyzwolenia się (chyba) od siebie samego. Dziś, choć coraz trudniej stać się bohaterem we własnych oczach, wino podtrzymuje na duchu, personalizuje ból, pustkę i żal do siebie samego. Że nie było się bandytą dobrej nadziei, ścigającym się z całym światem, chwytającym wszystko za gardło, wiernym i szczerym tylko wobec siebie. Nie pozwalającym sobie wmówić na siłę zrodzonego sensu życia. Gdy przychodzą obojętne fale zimnej rzeczywistości niczym naturalna konsekwencja, jak każdej zresztą egzystencji. Że świat tak naprawdę nie ma dotyku, że jest fantomem, iloczynem sztuczek, kombinacją czasu, który chytrze wdziera się w nasze głowy, czyniąc nas mądrzejszymi? Nie wiem, jeszcze nie czas. Teraz boli, nie powiem co, bo to moja słodka tajemnica, być może zasnę z nią, zamykając się w którąś z gwiazd, i będę milczał... Na zawsze Forever Young.







Zwierzenie po kieliszku (umierające frizzante pod osłoną nocy)

Dla G. 
(i Kurta Cobaina)

Są wina które złamały mi serce, jedno z takich właśnie popijam teraz. Piłem je ostatni raz ostatniej nocy 2013. Noc która zmieniła moje życie. Nowy Rok stał się okrutnym Nights in White Satin. Miłość nie posiada barwy, ale ma nieskończoną ilość odcieni, które potrafią wypełniać sny i zmieniać dotychczasową rzeczywistość w jeden z nich, w którym trudno połapać się gdzie jest początek, a gdzie koniec. Przyzwyczajamy się, przyłączamy jak podczas wiecu, do jakiejś idei, idei dwojga ludzi. Lecz na nic one i myśli, kiedy słów brak na to, co głęboko pod skórą, co jak przypływ wraca, i czyni z serca bezludną wyspę. Czasem nie wiemy, co tak naprawdę czyni nas tym kim jesteśmy. Od 2014 stałem się duchem, połykam powietrze i piję z całym światem, lecz ten świat milczy, jest wytworem tylko moich ambicji, oczekiwań...

Bez miłości jesteśmy jak pokruszona stal
jak czarno-biały ekran bez jednego widza
nieskończona ilość porównań
pozbawiona sensu
zmyślona wersja nas samych