Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

środa, 24 czerwca 2015

PROSTE ZNACZY CZASEM LEPSZE (Svatovavřinecké)

Świat jest smutny. Sąsiad trzaska i szarpie drzwiami. Jak idzie do mamy – raz. Jak na trening – dwa. Rano do pracy – wiele razy, niczym linia melodyczna, której przeszkadza brak początku i brak końca. Ja też się zacinam, szarpię za bezmiar myśli, które nie dają w żaden sposób spokoju. Wracając z lub idąc do. Potem się uspokajam, najgorsze są wyjścia i wejścia, czasem człowiek waży tonę. Czasem proponują mi striptiz, a czasem nagą prawdę. Można tak bez końca. Jedynym początkiem i końcem jest wino, które się otwiera i zamyka w człowieku, jak nieustanna opowieść o nim samym. Wschody i Zachody, wybrzeża i bezkresy. Wszystko to trudno uchwycić i uderzyć pięścią w stół, że tak właśnie jest. Dlatego coraz częściej lubię sięgnąć po wina jak najprostsze, ale z dużą dawką konkretnego owocu, tak by wyciskało serce i radowało duszę. Tak, by sąsiad wreszcie mógł zasnąć i uwierzyć, że jutro też jest dzień. I, że nie trzeba upewniać się - czy świat jest, czy też go nie ma. Może powinien zacząć pić kanadyjskiego Ice Wine’a, bo tam podobno nie zamykają drzwi. Ale uśredniając, czasem proste jest lepsze od krętego.  

Nie chce mi się już pisać…


Wasze Zdrowie! 



Château Topoľčianky 2013 - pić lekko schłodzone (15-16 °C)

środa, 21 stycznia 2015

OLTREPO PAVESE – kraina lekko nachylona ku Bogu

Czytając dziś po późno porannej kawie (jak zwykle), relację Tomasza Prange-Barczyńskiego o Oltrepò Pavese, kolejny raz wróciła do mnie myśl, że dalej stąpam po niewidzialnej linie, i nie odnalazłem miejsca, gdzie mógłbym ujrzeć światło życia.  W tę podpowiedź wtrąciło mnie również jedno ze zdjęć zamieszczonych powyżej. Dosyć łagodny pejzaż z lekkimi wzniesieniami w tle i drzewem na pierwszym planie. Tak, w tej relacji zawsze  jest coś biblijnego, gdy drzewo stanowi pierwszy plan. Ale ja nie o tym. Od razu wyświetliła mi się dolina usłana krzewami, niemalże ze snu, mlekiem płynąca – niewinnie pączkująca jasną zielenią drugiej połowy kwietnia. Miałem okazję odwiedzić Oltrepò tą porą w 2013 roku z jednym importerem – miłym facetem, który kochał Italię, posyłając jej całusy jak tylko przekroczyliśmy granicę na południu Austrii. Krzewy były tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć się trochę przez okno, by musnąć liści. Cisza, zieleń i słońce tworzyły magiczny krąg w którym każda myśl wydawała się łagodna i bezcenna. Jechaliśmy tam by spróbować tanich win, naprawdę tanich, takie na polskie wesela, nie figurujące potem nawet w oficjalnej ofercie – klient Nasz Pan. Proszę sobie wyobrazić Monferrato za ok.  euro 1,2 – tak, dobrze czytacie, nawet nie miejscowe, jakiś dystrybutor-operator, nadal się w tym gubię. Nic nie próbowaliśmy, wzięliśmy tylko sample. Podobno porażka… Przynajmniej z tym Monferrato. Jednak importer miał już w ofercie wina z Oltrepò – całkiem niezłą i przejrzystą w swej szczerości bonardę. Miłe, soczyste, przyjemnie mokre, owocowe wino z łagodną i miękką taniną za 26-28 pln w cenie półkowej, sprawdzało się jako wino do rozpoczęcia lub tez zakończenia posiadówy ;) Poza tą butelką i jeszcze 2,3 raczej nie miałem okazji za bardzo próbować win z tej apelacji. Jednak samo miejsce wpisało się dosyć mocno w mój zestaw obrazów z podróży. Właśnie przez swoją niewyniosłość, sielskość i dużą dozę spokoju, wręcz takiego meta, że u góry wszystko idzie jak trza. Mówiąc wręcz językiem aniołów spod szklaneczki czy kieliszka samego Jerofiejewa. Ale i nie w tym rzecz, jak wiemy wino jest uświęconym napojem, który inspirował wielu, i nadal raduje i wypełnia człowiecze nadzieje, ekstazy po niebiańskie, a przynajmniej biesiadne progi. Dlatego szybko odkrywa karty niegodziwca. Szybko też uczy pokory i szczerości wobec siebie samego, inaczej można nim się udusić. Tak jak ponoć Lennon mówił o muzyce – że jeśli nie będzie autentyczna to się udusi. Tak więc nie będę kolejny raz przypominał o Cyklonie B z dyskontów, mumiach i innych bezkręgowcach, ale skieruję dno butelki na siebie… Czego ty chłopcze chcesz? Idylli, skromności i spełnienia w duchu ludzkim, atmosfery podniecenia i niezwykłości istnienia w amoku pomieszania form, diabelskiego poplątania, anielskiej lekkości i pustki wobec wieczności. Oklasków, potępienia. Nie wiesz… Boś wciąż młody, wciąż głupi i naiwny. Ale taki pozostań, tak się kocha, tak się widzi sens w tej podróży do kresu nocy. Tak się gryzie chleb i tak pije wino, mając poczucie, że to jeszcze nie koniec. Że rzeczy mają się inaczej. Oj, zupełnie inaczej… 


Wyluzowany piesek przy drodze



piątek, 16 stycznia 2015

Rock-Wino-Martensy


I znów zgubiłem się dziś. Gubię się tak od wielu lat, to chwytając się pojedynczych promieni, to ginąc w mroku i gąszczu własnych myśli. Dziś zobaczyłem pewną dziewczynę na przejściu dla pieszych. Pomyślałem, że skoro mamy taką piękną wiosnę w sercu zimy, to przetnę jej drogę, jak to czyniłem, gdy byłem nieco młodszy, choć nadal uciekam przed dojrzałością (czyt. nudą). Ale już w pewnym sensie jestem. No dobra, nie tak od razu się zerwałem, ale poszedłem za nią. Jedno przejście, drugie, czerwone-zielone. Most. Grunwaldzki, w tle płonie Wawel. Jej włosy również, pięknie jesienne, rude, jak słońce o zmierzchu. Wychodzę krok na przód i mówię - że zdecydowałem, że ją poznam. I kłopoczę się na jej oczach, bo widzę, że z dekadę mniej ode mnie ma. Cóż. Ale głupio mi, i mylę się w zeznaniach. Dobrze, wyjawiam całą prawdę, bo od czegoś muszę zacząć, by miało to jakikolwiek sens. Więc oznajmiam, że pierwsze co zwróciło moją uwagę to czarne martensy, bo sam czasem noszę, ale dziury już w nich są. Dziewczyna mówi, że to nie głupie, a miłe. Super! Myślę sobie - grafomanie. Dochodzimy do jednej z alejek pod Wawelem. Ona mówi, że idzie tędy, więc ja, że muszę iść prosto, bo nie mam czasu. Daje jej namiar na moją aktywność - nazwijmy to zawodową, czyli wino. Gdyby kiedyś zechciała zagłębić się w świat wina. 
- Nie wiem, może chcesz mojego mejla. Mówię. 
Co za idiota, przecież to ty powinieneś o niego poprosić. 
- Znajdę Cię. Odpowiedziała. Ula

Amen 

Ładnie dzień się zaczął... Po wizycie u dentystki i czytaniu Jerofiejewa w poczekalni... 


W drodze do dentystki...





środa, 14 stycznia 2015

Bergman wciąż obecny...

Samotność to nie tylko stan umysłu. To także ciężar ciała, które z czasem staje się coraz mniej wygodne. To także widzenie wszystkiego w oddzielnych formach, rozrzucone w nijakości, bez żadnej przyczyny. To wreszcie utracenie sensu swoich działań, bo wszystko kończy się tym samym efektem. Pułapką tego jest brak cierpliwości i nagłe wzloty, że może być inaczej. Jednak w pojedynkę tylko można odbić się od samego siebie. Z jednej strony samotność wycisza duszę, daje jej spokój i wiarę, że można się umocnić w walce z sobą samym. Jednakże żyjąc życiem potocznym owiniętym w schemat zdarzeń jaki zwykle mu towarzyszy, łatwo można zapomnieć, a wręcz utracić ten spokój. I z czasem działa on na niekorzyść. Tracąc to podłoże, znów spadamy w przepaść. Dlatego nie wierzę w życie mistyczne czy ascetyczne, bo do tego dochodzi się przez długi czas i wiele etapów, tak mi się przynajmniej wydaje. Mnie jednak bardziej pociąga integracja, ale ona często bywa pozorna. Wynika to z tego, że łatwo dziś dać się rozproszyć, jest tyle możliwości i wypełniaczy czasu, że aż trudno znaleźć między tym wszystkim jakąś szczelinę, by zadać konkretne pytanie. Dziś bardziej się używa niż pyta. A mnie interesuje ta szczelina, bo myślę, że tam jest najwięcej nas, stamtąd wypływa światło, ale i mrok. Jednak dzięki temu jesteśmy żywymi istotami, a nie foremkami do wypełnienia jakąś masą czy nadzieniem w promocji.



Człowiek zakreśla wokół siebie magiczny krąg i zamyka się w nim, przed wszystkim, co nie pasuje do jego tajemniczych zabaw. I za każdym razem, gdy życie przebije ten krąg, zabawy stają się małe, szare i śmieszne. Wtedy natychmiast kreśli się nowy krąg i buduje nowe zabezpieczenia. 

Ojciec do córki chorej na schizofrenię, "Jak w zwierciadle" (1961) 

Karin i Minus - filmowe rodzeństwo 







poniedziałek, 22 grudnia 2014

Życie - Nad przepaścią przyszłości...

Żyję w biedzie, w wiecznym przekonaniu, że coś jeszcze mnie czeka... Mimo to wierzę, że życie jest płomieniem, który spala się, jak gwiazda we własnym świetle. Bo nic, nic poza tym nie ma, mamy tylko to, co widzimy przed sobą, co trzymamy w ręku. Jesteśmy tacy, a nie inni, i to jest sekret naszego życia. Tymczasem "wielcy" cały czas próbują nam wmówić "kredyt na życie", że coś nas czeka. Otóż nic, jeden pewniak - najsłodsze nic. Liczy się tylko "tu i  teraz". Wieczność oznacza samotność. Nieskończoność nie jest liczbą, wymiarem, jest brakiem stworzenia, jest oderwaniem, ona nie zna czasu, a my tkwimy w stanie pamięci. Pamiętamy "od-do", to, co wieczne istnieje poza językiem, poza pamięcią, dlatego nieskończoność równa się nicości. Naprawdę nie ma różnicy. To, że wymyśliliśmy sobie Boga, jest tylko potwierdzeniem naszej samotności. Ale, gdybyśmy się chociaż tym trochę przejmowali niż całym zamieszaniem w wokół, to już byłoby coś... Narażam się na śmieszność, wiem, bo dosłowność gubi... Już nie mówiąc o "wierzących", bo oni to już w ogóle nie umieją zobaczyć tego, co jest pomiędzy... Tej duchowej walki z mrokiem egzystencji, tej nadziei, a nie przypisu. Z kolei intelektualiści przypierdolą się "cytatami" z filozofii, zapominając o tym, że to "gra słów". A ja powiem tak: W nic nie wierzę, i aż tyle. Bo życie nie jest kwestią wiary, a niebezpieczeństwa, że kocha aż do granic, i że ta granica czasem zostaje przekroczona. Słyszałem wczoraj w radiu Stasiuka, jak gadał o Bugu, tej rzece, pomijam fakt, że był w tym tak zakochany, że ledwo było słychać co mówi. Ale na przykładzie tego, co mówił, a były to podkręcone przez autora "wspomnienia", widać kim jesteśmy. Liczy sie to, co było, nie to, co będzie. Dziś mianem pisarza jest iluminant pamięci, a nie ten, który wywołuje "niebezpieczeństwo". Nie ten, który za pomocą oddziaływującej teraźniejszości, osuwa przed nami przepaść przyszłości. Tacy są dziś "pretensjonalni", "naiwni". Nie zmienia to faktu, że te rzeczy wciąż są żywe i nigdy nie przestaną nimi być, ponieważ my jesteśmy z nich stworzeni. I niezmiennie w nich trwamy.



Jeden z osuwających

sobota, 13 grudnia 2014

Piekło to Inni - Facebook

Nie wyszło mi, chyba popłynę... Trudno przełamać się w sobie, jak całe życie próbują cię złamać. Zostaje jednak coś, co jest warte wypięcią się na to. Olanie tego - zapomnieć, że się zna rodzaj ludzki. Człowiek po człowieku stanowi piekło dla drugiego. Takie portale jak Facebook, pokazują nudę i bezcelowość życia. Wszechogarniający ekshibicjonizm, i iluzja obcowania z innymi, to dopiero początek do większego piekła, zgrozy istnienia. Kiedy to pozbawimy się całkowicie zwierzęcości i jeszcze bardziej uwierzymy w to, co widzimy. Trudno jest to wyrazić nie popadając samemu w sidła owej imaginacji. Nie ma już intymnej więzi człowieka z przeżyciem, wszystko jest do pokazania i skomentowania. Wszystko, co w miarę ta druga strona zaakceptuje... Na ogół są to rzeczy fajne, pokazujące jak to dobrze nam idzie, podkreślające nas status społeczny i miejsce w stadzie. A gdyby odwrócić monetę, i pokazać jak to sobie nie radzimy - jak ktoś jest zupełnie inny niż, kiedy się na niego patrzy. Kiedy zacząłem stopniowo pisać o tym, co czuję, jednak trochę przez chusteczkę, gazę czy inny materiał, który przepuszczałby pewną część, to od początku miałem z tym problem, wiedząc, że 100% szczerość oznaczałaby "publiczną śmierć". To, co jest najgłębiej, zawsze zasypia tylko z nami, z nikim innym, na tym polega samotność, kto twierdzi inaczej, tylko się okłamuje i jeszcze bardziej potwierdza słynne zdanie Sartre'a - Piekło to Inni. Oczywiście związek dwojga ludzi, rodzina istnieją, ale nie definiują naszego wyobcowania. Nie w tym rzecz by poruszyć, ale stać się wiecznie nieporuszonym - napisałem jak byłem gnojem w I klasie liceum. Nie wiem o co mi wtedy chodziło, spłynęło ze mnie to, jak cały ciąg odczuć, obserwacji, impresji - mojej recepcji świata. Myślę, że było to naturalne i niewinne. Byłem wtedy jeszcze głupi i młody, ale zdecydowanie bardziej otwarty i pierwotny bym powiedział. Z czasem ta czułość odbioru staje się mniej sensualna, a intelektualna. Dlatego każdy młody poeta jest artystą doskonałym. Wytarłem, zatarłem się w ludziach... Ale nie o tym rzecz, bo pewnie tego nie skończę. W każdym razie Facebook to samotność. Narzędzie do zarabiania pieniędzy. Ja założyłem konto z początkiem 2008, jak dobrze pamiętam, w czasie, kiedy w Polsce święciła sukces Nasza Klasa. Nikt wtedy nie myślał o iwentach i tagowaniu znajomych czy nawet siebie samego. Świat był spokojniejszy - ulice bardziej miłosne, miejsca dziewicze - nie oznaczało się choćby ławki przed blokiem. Second Life stał się rzeczywistością. Ale też nie o tym, bo to już niejeden przede mną pewnie powiedział. Myślę, że jest to w ostateczności mój problem, ponieważ mam specyficzny do tego stosunek. Z czasem chciałem, by stało się to trampoliną dla moich wcześniejszych aspiracji niż wino. Potem stwierdziłem, że jednak wino będzie najlepszym punktem zapalnym, potem, że uczynię z tego zapis, więzienie współczesnego "przegranego" z życiem, bo nie tu przecież płoną pochodnie, nie tu igrzyska i zwycięstwo bohatera, do tego jest potrzebne ŻYCIE. Choć przyznam, że słowo "Opublikuj", daje niezmiennie dużą pokusę do odbywania swego rodzaju egzorcyzmów, z sobą samym pewnie w głównej mierze. Ale czy można coś zmienić, powiedzieć w ten sposób - nie wiem, wciąż wątpię... Brakuje mi życia - potykam się w nim, czuję się zupełnie przegrany, pokonany przez siebie samego, a istnieje TYLKO JEDNA OPOWIEŚĆ.



sobota, 4 października 2014

Chłopiec

11 utworów doskonałości
Snułem się po tej samej galerii, co kilka dni temu, ale tym razem krócej, właściwie poszedłem nieco okrężną drogą, by trafić do "spożywczego", jak to kiedyś się mawiało. Jadąc ruchomymi schodami w dół, próbowałem spojrzeć na wszystko z większym spokojem, przychylniej - na te buty, suknie, kurtki, garnki i inne "rzeczy potrzebne". Mój wzrok zawiesił się na manekinie, który był ubrany w takie, a nie inne zestawienie - była to nastolatka. Nie, nie meatforyzuję, to był manekin, ale możnaby równie to samo powiedzieć o przechodzącej dziewczynie zaraz lub na przystanku. Inny trik to wielkie zdjęcie na końcu sklepu, też z dziewczyną, tylko jadącą właśnie w autobusie. Patrząc tak na to, nie wiedziałem jak to objąć, co z tym począć. Przecież wszyscy wiemy, że to marketing, ale skuteczny jak widać. Bardzo sprytnie zaciera nam granicę między rzeczywistością a wmówioną jej wersją. Młodzi są najlepszym adresatem, łatwo im pomieszać szyki, choć głęboko wierzę, że nie wszystkim. Ale nie chcę być staromodny i czepiać się pierwszego lepszego. Chodzi mi tylko oto, że teraz niby wszystko jest w zasięgu ręki, ale jakoś tak nie chce mi się jej wyciągnąć z kieszeni. Cieszy mnie to, że jest taka szansa, tylko jakoś trudno mi odnaleźć w tym smak i prawdziwe podniecenie. Czuję, że wszystko tli się na jakiejś powierzchni, pod którą tylko tektura i liche zwoje. Będę marudził, ale kiedyś kupienie płyty z ulubionym zespołem to było wydarzenie na cały tydzień, a przeżywało się to przez najbliższe miesiące... Być może jestem już trochę wytarty, ale trudno mi zapomnieć, jak kupiłem sobie pierwszą płytę U2 "Boy", pamiętam, Joe Zawinul grał wtedy w Krakowie, ale o oryginale "In A Silent Way" już nie marzyłem. Miałem 20 lat, kiedy usłyszałem tę płytę, mniej więcej tyle ile członkowie zespołu podczas nagrywania jej... Wisła wtedy wydawała się taka młoda, a trawa bardziej zielona, spacery dłuższe... Wszystko wydawało się święte i wieczne, nawet stara żarówka w byle jakim kiblu urastała do mitu. Nie ma co, uczucie pulsowało wraz z promieniami każdego dnia niczym podobieństwo w lustrze do siebie samego lub innego nieskończonego w sercu (jeszcze) chłopca. Teksty i wrażliwość z jaką zostały wyśpiewane powalały mnie na kolana, sam wtedy chciałem się stać brudnym i niechcianym dzieckiem rokendrola. Była w tym moc, pasja i namiętność, trudno było odejść od głośników, by choć zrobić sobie herbatę. Trzeba było stanąć na środku pokoju i wczuć się do końca. Nigdy nie byłem młody tak jak wtedy, kiedy to poznałem Asię, dziewczynę która zaczarowała mnie swoją odwagą i miłością do tego zespołu. Zaczepiłem ją na Rynku, tuż przy pomniku Skrzyneckiego... i odprowadziłem do domu. Jakiś miesiąc później poszedłem pod jej drzwi i zadzwoniłem domofonem. Poszliśmy na spacer, jeden, potem drugi. Pamiętam, że podczas jednego miała na sobie t-shirt z okładką płyty "War", poszliśmy nad Wisłę, a ja próbowałem jej zaśpiewać Where The Streets Have No Name. Potem już eksperymentowałem z Doorsami, których znałem na pamięć, bo była to moja first love. Był to taki krótki "New Year's Day", kilka mgnień wiosny 2003 roku. Nie przerodziło się to w nic więcej niż tylko pewną znajomość. Znajomość, która jednak dała mi coś i nigdy nie zapomnę tego... Piosenki z pierwszych płyt U2 nigdy nie wyjdą z mody. A ja wciąż w tej opowieści będę chłopcem. 



Śpiewaj Bono...