Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

poniedziałek, 29 września 2014

Paryż, którego nie było

fotos z filmu "Była sobie dziewczyna"
Nie piję dziś. Świat jest wystarczająco sponiewierany, by móc o nim pisać od pierwszej linijki i nigdy nie skończyć. A więc do rzeczy. Znałem taką dziewczynę. Szukała mężczyzny. Przelicytowała świat i Go wreszcie znalazła. Ja szukałem nastroju. I pękłem jak balon. Nadal pękam, ale już powoli, budując z obrażeń nową ciszę, nową jakość, ciągle poszukując siebie, jak kobieta w wierszu Williama B. Yeatsa, co szukała twarzy jaką miała za nim powstał świat. Szukam siebie absolutnego, czystego, nietkniętego przez cuda techniki, modę i pomysły na siebie. Próbuję zderzyć się z siłą stworzenia, jak z falą, jak to mają w zwyczaju chłopcy, kiedy pierwszy raz wskoczą do morza. Czasem impulsywnie, czasem metodycznie chcę wyzbyć się tych niemych świadków mojego istnienia, jakimi są wszelkie próby przeskoczenia siebie samego, a które tak skore, by utonąć w czasie, pozostawiając niczym popiół w ognisku ślady uczuć. Uczuć, dobrze czytacie. Uczucia to burżuazyjny przeżytek, usłyszałem ostatnio w jednym filmie. Łatwo powiedzieć, gorzej żyć. Ale i to brzmi jakby żywcem wzięte z Camus, tak, bo bohaterka filmu kochała się w "Obcym", jazzie, dziełach sztuki i wiecznym niczym dym z papierosa w tamtych czasach Paryżu... 






słynny plac Trocadero, marzec 2013
Paryż. Mam swoją wersję. Byłem tam 3 razy w życiu, a czuję się jakbym nigdy tam nie był. To najbardziej nieswojskie miejsce w mojej głowie, najbardziej samotne. Ile razy wracam myślami do niego, czuję się jakbym nigdy nie przyszedł na świat. Pierwszy raz, gdy tam byłem, gubiłem się jak poganiany przez przechodniów pies, szukający gdzieś kawałka muru, by móc go oznaczyć. Ale ciągle tylko metro, niekończące ulice, bramy, i wieża Eifflea jak kadr z co drugiego filmu widzianego w całym dotychczasowym życiu. Symbol podróży, pierwszego dalekiego wyjazdu. Za drugim razem gdy już byłem, miałem za sobą tyle chłodu i bezwzględności życia, co jego nienasyconego głodu i podniecenia ze wszystkimi opcjami do wygrania i przegrania. Pierwszy raz miałem 18 lat i niczym pielgrzym wciągałem każdy milimetr nowej przestrzeni. Drugi raz 30, i trzęsłem się jak galareta, kurczowo trzymając się tej okrutnej matki każdego poczęcia - nadziei, że jeszcze zdobędę, złapię szczęście za ogon. Za trzecim razem byłem 2 tygodnie później, i to już był nokaut. 



I raz i wprowadzenie 


gdzieś na Montmarcie, marzec 2013
Zawsze wyjeżdżaliśmy osobno. Ona do Włoch, ja do Francji. Pamiętam jak wysłałem jej sms’a z Montmartre'u, gdzieś na jakimś placu, sam jak palec, stojąc pośród ławek i przechodniów, słupów ogłoszeniowych, zejścia do metra, a nawet nie pamiętam. Stałem tam jak cień stworzenia, pisząc tego sms’a, krótkiego, ale wyrywającego serce z piersi. Żebym chociaż mógł jej wysłać mms’a, ale coś z telefonem było nie tak… Zostałem sam, kolejny raz, w tym cholernym Paryżu. Gdy przemierzałem Pigalle tłukłem się z myślami do kogo on należy zatem… Wszyscy snują mity na temat tego miasta, ja też mam własny. Trochę kojarzy mi się z Sidneyem Bechetem, który tu przez jakiś czas pogrywał albo coś mylę. Trochę z pisarzami „na wygnaniu” zza wielkiej wody, a przede wszystkim z egzystencjalistami. Ale co z tego, jak ile razy tu jestem, to czuję się jak zapomniany przedmiot pożądania, jak człowiek bez pamięci, który przybył tu szukać swojego imienia lub uczestnik autostrady, który cały czas niesiony jest przerywaną linią, inaczej mówiąc, bezosobowo. Pierwszy raz, gdy tu byłem, to byłem śmiertelnie zakochany. Ulice wydawały się nie mieć końca, wysokie i masywne kamienice, czasem beznamiętne. Jednak to Paryż, siłą rzeczy uderzał jak meteoryt, zwłaszcza rano, kiedy czuć było dookoła zapach świeżego pieczywa, a ja nie miałem przy duszy złamanego franka. Przyjechałem tu pociągiem prosto z Brukseli rozłożony na dwóch siedzeniach niczym Lord… Tak mi się ukazał ten monolit, żywy posąg w sercu Europy.

Jak już wspomniałem, zapach bagietek wkradał się natychmiast w nozdrza po wysunięciu nosa z Gare du Nord. Pierwszym zadaniem było przeskoczyć bramki do metra lub umiejętnie zsynchronizować się z pasażerem przed tobą. Polegało to na tym, że w dolnej części, mniej więcej na wysokości pasa znajdował się drążek, który przekręcał się o następny, w momencie, kiedy wsunęło się wcześniej w odpowiednie miejsce bilet. Ja go nie miałem, więc musiałem niejako stopić się z osobą wcześniej. Najpierw jednak próbowałem przeskoczyć, 3 razy mi się nie udało, za 4 się wkurzyłem… Metro opanowane. Pomyślałem.   

II raz

Teraz po wielu latach przechadzając się wzdłuż Sekwany nie umiałem go zrozumieć, obok Notre Dame przeszedłem najszybciej jak mogłem, obejmując je zaledwie skinieniem. Bardziej interesowały mnie boczne uliczki, liczne Brasserie i wine bary. Ale przede wszystkim sens. Sens wszystkiego. Czułem się jak skończony filozof i przegrane dziecko przemoczone do suchej nitki, ze swą naiwnością i wiarą w nadprzyrodzoną moc. Do tego stopnia, że pod Moulin Rouge wystawiłem język, pomijając fakt, że za dnia wyglądało to jak jakaś makieta wycięta z tektury.  


kobieta na Rue Moscou
i kieliszek pokrzepiającego Menetou-Salon
Człowiek, który zabrał mnie za 2 i 3 razem, powiedział, że już rzyga tym miastem. A jednak wciąż wzbudza we mnie pożądanie. Chciałem je jakoś ukoronować i szukałem miejsca, gdzie mógłbym zamówić jakiś ciekawy kieliszek wina. Wszedłem do knajpki na Rue Moscou, usiadłem, wziąłem kartę do rąk i zacząłem studiować. Wybrałem Menetou-Salon i do tego czerwone. Nigdy nie próbowałem, nawet białego. Nieco więcej niż symboliczna setka, bo poza granicami naszego kraju nie udają, że są abstynentami, przynajmniej w dziedzinie wina. I choć upłynęło 1,5 roku to pamiętam wino bardzo dobrze. Jego lekkość, jego głębię i owocową prostotę, bo było to gamay w czystej postaci, a w międzyczasie przeszła całkiem przyjemna kobieta. A ja miałem tylko 50 euro i ani grama więcej. Paryż. Tak na chwilę. Z duszą wbitą w samotność ubogiego powoli wypalającego się marzyciela. Ale z tendencją do odrodzenia... Tymczasem. 



Piękno X muzy w czystej postaci i jeden z moich ukochanych obrazów wszechczasów. Miłość od pierwszego wejrzenia. To i Kind of Blue, nie ma mnie ;)



niedziela, 21 września 2014

L'Original of the world (żywe wino)


macabeu żywo widziane
Ciągle potrzebujemy wskaźników i mierników. Pokusy. Tego, by wino graniczyło z jakąś muzyką nie z tej planety, nutą która daje wszechmiar dla naszego spożycia, które wydaje się tak skończone. Wszystko, co trwa nie wiele dłużej niż pocałunek lub skraplająca się woda na szybie. Powtarzamy gesty, by czasem ich nie zapomnieć, choć tak naprawdę to one zapamiętują nas, czyniąc nas marionetkami w siłach, które nie potrzebują ani nazwiska ani imienia, są jak sztorm, który zamienia się w końcu w kontynent rodząc niebo i księżyc. Bo tylko oczy są w stanie zrodzić pożądanie, podczas, gdy umysł brodzi swe cienkie jak zapałki płomienie w odmętach jakiejś nienazwanej ciemności. Wszyscy mniej lub bardziej próbujemy wyrwać się z okowów tak zwanej demokracji dusz, by uzyskać pewną jedność, która będzie dźwięcznie układać karty do nowej gry. Ten spektakl nie ma końca, a co więcej aktorzy nie znają swych ról, a tak bardzo krzyczą, że znają je na pamięć. Tak samo jest z winami naturalnymi... Wmawiamy sobie pewien porządek, pewną definicję, by potem oczarować siebie samych. Tymczasem chaos nie lubi jak mu robimy nieporządek, że zacytuję klasyka. Dajmy mu się wydarzyć, nic tak nie bawiło znudzonych i w jakiś sposób oddanych naturze wieśniaków, mieszkańców małych miasteczek, jak trupa artystów cyrkowych. A teraz w wielkomiejskiej eucharysti wmawiamy sobie, że nic nie robimy, nie dodajemy naturze ram. Już Blake pisał, że natura nie ma krawędzi, ma je wyobraźnia. Nastały dziwne czasy, czasy wzajemnego podkradania sobie zbawienia, podczas, gdy tkwimy jakby w osobnych kapsułach, gdzie ukradkiem wyznaczamy nowe granice, nowe standardy zachowania, czyniąc z siebie, słodkich, naiwnych, i zazwyczaj śmiesznych niewolników. I mówimy, że to naturalne. Co jest naturalne? Co? Te kilka zwoi więcej w mózgu, które czyni nas najbardziej nieodgadnionymi istotami w świecie przyrody. Zdolnymi do niewyobrażalnego okrucieństwa, ambicji, które potrafią zabić choćby najmniejszą szansę na ocalenie nas od ostatecznego szaleństwa, i mroku, który kryje się w naszej przebiegłej inteligencji, chciwości i zdolności do zniszczenia wszystkiego, co mogłoby nas uczynić choć o odrobinę lepszymi. Piję już dobrych parę lat, i nie muszę wiedzieć, udowadniać, że dana winnica spełnia wymogi nadanego jej certyfikatu. Biorę wino do ust i wiem czy czyni ono mnie lepszym czy nie. Jak muzyka, która może podnieś na duchu, jak dobra książka, która może zostawić cień szansy, że wszyscy razem nie zwariowaliśmy doszczętnie. I możemy się cieszyć odrobiną autentyzmu, w tym z deka przygaszonym świecie wielkich namiastek szczęścia. Naturalnie. Ale ze smakiem. 


Poniżej wino, które nie wiem jak do końca zostało zrobione, ale użyźnia mnie, nadaje mi wewnętrzny spokój, wzbogaca i przywraca nadzieję na lepsze jutro. A reszta jest milczeniem. Wiecznym. Zresztą. 




Druga płyta The Doors i wspaniale pożywne późną porą
macabeu ze starych krzewów
 od Clot de l'Origine





środa, 17 września 2014

merlot-pijaństwo, cabernet-trzeźwość

Alkoholizm. Jak wiemy wyróżniamy co najmniej parę rodzajów. Ale czym on w zasadzie jest? Można powiedzieć jaki człowiek taki alkoholik. Jest forma alkoholika magicznego, ten który stwarza światy, ale i jest forma alkoholika totalnego, ten który bez alkoholu nie może niczego. Ja zawsze dostrzegałem w alkoholu formę pewnej tragiczności, że oto masywny twór boski jakim podobno jest człowiek daje siłę innym siłom, by móc jak bryła przetoczyć się przez nicość jaką jest trzeźwość, by w ten sposób stworzyć rzeczy zachwycające, a co najmniej prawdziwe. Tu przypomina mi się Hłasko, który podobno inaczej nie mógł właściwie rozpocząć dnia, ale za nim ustawia się cały szereg pięknoduchów, którzy w ten sposób uwalniali swoją wyobraźnię i moc. Tu możnaby zacytować Bukowskiego, który mawiał, że alkohol jest jak symfonia, pijesz by się wznieś, ja bym dodał upiększyć, spojrzeć w głąb siebie. Nie wiem jak inne alkohole, bo prawie ich nie używam, ale wino ma takie właściwości... Jest jeden problem... ta cienka linia, kiedy już nie wznosisz się, a osuwasz w coraz to większy niebyt. Jest wiele mitów na temat tego, jak to ten czy inny napisali powieść pod wpływem, nie tylko procentów. Być może, do niedawna to gloryfikowałem, gdyż jak już wspomniałem, upatrywałem w tym pewien rodzaj tragiczności, niemalże żywcem wzięty z greckiej tragedii. Ale nie nadaję się do tego... Owszem piję, ale nie non stop jak niektórym się wydaje, i nie w takich ilościach jak by się wydawało. Dla mnie wino przede wszystkim jest tworem iście socjologicznym, rzadko kiedy piję w samotności, a jak już to "rozmawiając" z wami na fb. Chwilami jest fajnie, ale to jak gonienie królika w ciemności, już prawie, prawie, ale znów zabrakło. Jak dotąd alkohol nie sprawiał mi problemów, raczej gęsta mgła za którą się kryje moja ambicja dosięgnięcia niebios, ale pracuje nad tym. Cholera nie wiem co chcę przez to powiedzieć... Może to, że oto nastał dzień bez żadnych intencji, łysy jak polana, gdzie tylko zdźbła trawy łagodnie falują. Piję trochę od niechcenia, jakieś merlot-cabernet élevé en fût de chêne czyli dojrzewające w małych beczkach barrique, z Langwedocji. Takie se, tak od parady. Nie mam dziś ochoty, a z reguły fût de chêne nie przypada mi do gustu, ale dziś nawet zwiewne i nie wiem jak lekkie mi dobrze nie zrobi. Nie wiem, gdzie jest ta granica między zwycięstwem a upadkiem twórcy, i czy to alkohol czy wypalone marzenia bardziej zabijają. Znad krawędzi trzeźwości nad delikatną przepaścią pijaństwa. Dobranoc. 

dzielnica Aker Brygge w Oslo, wczesna jesień 2004. zdj. własne