Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

niedziela, 26 czerwca 2011

MUZYKA I WINA, Z DRAMATURGIĄ I BEZ

Jeżdżąc tramwajem słucham od niedawna muzyki przez  telefon, wcześniej muzyka była we mnie, ale z czasem nić pęka, i nie daje już rady słuchać  tych ludzi, więc się odcinam. I jak to bywa jedne utwory  stanowią tło, niektóre porywają mocniej, celowo mam burdel w playliście, by od czasu do czasu nastąpiła mini-eksplozja, jakiś mały teatrzyk emocji albo wzruszeń. Uwielbiam jak po paru piosenkach nagle, kiedy idę ulicą, najlepiej wieczorem, wpadnie All Blues z Kind of Blue – palce lizać, a potem Morrison deklamujący „Amerykańską Modlitwę”, czy po fragmencie ze ścieżki dźwiękowej do „Paris, Texas” wskoczy jakiś ostry, witalny numer, rytmiczny i rozwalający wszystko w magiczny, mieniący się delikatnie i opadający pył.  Często towarzyszy temu chwilowa podróż, po miejscach w pamięci, ludziach, których się poznało, myśli o sensie i bezsensie, no i marzenia, te duże i małe. Ale utwór, który ostatnio przypomniał mi dlaczego, tak bardzo lubię inne utwory, to „Jeremy” Pearl Jamu, zrozumiałem wtedy, że to, co sobie cenię najbardziej w muzyce, to dramaturgia, i ona jest odpowiedzią na to, dlaczego nigdy współczesna muzyka pop mnie nie interesowała. Zastanawiałem się jak to połączyć z winem… Długo szukać nie musiałem. Otóż sporo w polskich sklepach jest win, które są dobre, po prostu dobre, przechodzą przez usta jak pocałunek na dobranoc, słodko i zdawkowo. To, co mnie porywa w winie, to jak rozłożone są akcenty i napięcie, tak jak w kawałku Pearl Jamu. Jest początek; jakieś stuknięcia, niezdecydowany, ale niepokojący bas, tak jakby to był raczej koniec niż początek, tak jest z niektórymi wybitnymi winami, tak np. zapowiadał się jeden Pommard, którego piłem; niewyraźny, zamknięty, ale… Drugi kieliszek, pęka - ciało się otwiera, ale ostrożnie, i w utworze pojawia się w końcu gitara i perkusja, która budzi kompozycję, wprowadza nas na pierwszy poziom, i zaczyna się opowieść o Jeremym. Po rozwinięciu mamy refren, pierwsze emocje mamy już za sobą, należy teraz tylko poszukać dalej,  sięgnąć wyżej, by emocje znalazły swoje ujście, a my napełnili się muzyką i winem. Głębiej i głębiej, tak jak śpiew Eddiego Veddera i muzyka zespołu, która rośnie i opada. A kiedy w końcu całkiem się wyciszy, czujemy, że wyrwaliśmy jakiś kawałek ziemi i prawdy dla siebie, dlatego, że coś intensywnie przeżyliśmy. Stało się tak, bo coś miało swój początek, rozwinięcie i koniec. Tak więc, są na tym świecie rzeczy, które nie tylko radują zmysły, ale i duszę, są też wina i muzyka, które zapychają nas jak wata albo czynią z nas wydmuszki przez które wieje suchy i głuchy wiatr. Moda na łatwe i przyjemne utwory, i na płaskie, jednostajne wina bez dramaturgii.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz