Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

czwartek, 24 lipca 2014

Diagram Szalonej Miłości


Dla Pawła Malaty i starej drużyny



Piliśmy wszędzie, by nieść radość i pokój. Piliśmy za przyjaciół, za nas samych. Za to by być już niczyim, nie cofać się, stopić się z linią horyzontu i widzieć nowe słońce. Słońce każdej chwili, która wyciąga choćby pojedyncze serca z mroku. Szerokość i długość geograficzna były nam dobrze znane, niczym fragmenty z książek, które cytowaliśmy z pamięci. Pamiętam purpurę nad Kopcem Kościuszki, gdy dokańczaliśmy skromne, cudnie owocowe w ten czerwcowy wieczór Il Volano z Toskanii, z której buchały odcienie słodkiej pomarańczy, czyniąc tym samym niebo mitycznym darem od bogów, a wino zmiękczało nasze serca, tak, że mogliśmy poczuć się jak nowo narodzeni. Odczuwając intymność i jedność ze światem.

Piliśmy w kinach, w kabinach projekcyjnych, na hałdach piasku, w trawie, nad rzeką i pod mostem, tak wypiliśmy lat temu kilka w urodziny kolegi Cheval Brun, pod kominami elektrociepłowni Łęg. Ach, jakże wtedy się czekało na ten pierwszy łyk, to zetknięcie z wargami, ten pierwszy smak, wina, które wtedy dla nas było jak lizanie zapisu jakiegoś diagramu, ileż wtedy formy nie posiadała nasza szalona miłość. By wystrzelić się, i osiągnąć pełnię, i przypadkową zbierzność zdarzeń, kiedy to smaki łączyły się z naszymi wspomnieniami i teraźniejszością, która tak czule wrzucała nas do mieszkań znajomych, miejskiej komunikacji, z której wypadaliśmy jak ognie niesione przez zwycięzców. Czuliśmy się wtedy hojnie obdarowani przez naturę i wróżbę gwiazd, nie kasowaliśmy biletów, chyba, że kogoś naprawdę natchnęło. Mieliśmy duszę Saint-Emilion w sobie, w centrum Krakowa. Wpadliśmy jeszcze do znajomego, który prowadził sklep z winem (Stary Byk Lee), by wypić z nim gewurztraminera alzackiego, kolega z rozpędu zapomniał zapłacić za ser, ale było bosko. Po drodze jeszcze grzmociliśmy z gwinta takie jedno Campo de Borja. Był koniec czerwca, a Nam chciało się żyć, nasze płuca były rozdęte od ekstazy i wchłaniania metr po metrze iście bitnikowskiej uczty życia. Pamiętam, że przechodziliśmy koło kina Kijów, kiedy kolega wyciągnął, a właściwie już ją solidnie pił, butelkę wspomnianego Campo de Borja. Nie wiem jak to się skończyło, ale wszyscy rozeszliśmy się w swoje strony... To był chyba 2008, a my odkrywaliśmy w sobie ducha Apolla i Dionizosa. Żyliśmy w innym kraju, pod innym niebem...


Mam takich historii pod sercem jeszcze kilkadziesiąt, jak nie kilkaset, ale jeszcze nie czas, bym je sprzedał...

Wasze Zdrowie!


Biblioteka Ciał w Przestrzeni






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz