Rock nie jest tylko wydarzeniem. Jest sposobem myślenia i przeżywania świata. Jest próbą zrównoważenia ducha i ciała. To bardziej wiara niż umysł, w to, że istnieje miejsce, w którym niewinni i nieskrępowani, możemy cieszyć się kawałkiem własnej ziemi.

Wino to siła, wino to pragnienie, wino to przyjaźń ze światem, innym człowiekiem, sobą samym. Wino to muzyka, którą można powąchać, dotknąć i połknąć. Wino to myśl, której nie da się utrwalić, ale można powtórzyć. Wino to brzeg oceanu, który można przybliżyć do ust.

czwartek, 7 listopada 2013

O winie i nudzie pisania

kadr z filmu STRANGER THAN PARADISE 
Zastanawia mnie jeden fakt, jaki sens ma codzienne pisanie o winie? Prócz ewentualnych korzyści finansowych i poklasku, szumu wokół siebie. Szum się przydaje w interesach, to wiemy, proste jak drut. Ale poza tym, to głęboko się zastanawiam, jak coś, co służy do wypicia, tak bardzo potem wychodzi stuk-puk, przez palce. To raczej gul-gul jest odpowiednią onomatopeją. No, wiadome, już symboliści próbowali przyrównać poezję do muzyki, ale "tu" u piszących o winie, to nie procenty, pejzaże, miraże i po-ta-taj, po-ta-taj, a lanie wody, i zmyślanie nudy do ętej niepojętej. Bieńczyk ratuj! Napisz coś, na Boga o winie, tak bym się przewrócił siedząc wygodnie. Codziennie jak otwieram FejsOgarniającego, to wprost wychodzę ze zdumienia, ile tych wpisów na temat czegoś tak prostego i w pewnym sensie prozaicznego jak picie wina. Przecież są inne zakręty, inne wersje penetracji własnej, nie powiem czego, z przyzwoitości mimo wszystko we mnie. Ale dobra, godzę się na ten beckettowski stos. Ten Dzień Świra z moją nieobecnością, artaudowską mumią gestów i słów, duszą w popiele ziemi jałowej. Ale czy wino musi tylko pasować do danej potrawy, coraz to dziwniejszej, czasem wręcz makabrycznej. Czy burger, choćbym nie wiem jak z czystego mięsa, świętej krowy musi łaknąć wina. Czy nagła moda, w nagłej Polsce, nagle wszystko musi przyjąć, jak ten wynalazek, który kojarzy mi się ze sceną finałową w "Pod wulkanem". Czy nie można myśleć o winie, jako o drodze bez końca, wiecznie nie zaspokojonym pragnieniu zaznania spokoju. Gdzie fale łagodnie niosą, łagodnie sponiewieranego przez sztormy życia Odyseusza. Gdzie dzień dopija resztki jego nadziei, cudownie opromieniając jego nagą duszę z dnia poprzedniego. Dlaczego sprowadzacie wino do roli lampy ulicznej, kiedy ono jest słońcem nieskończoności, słodkich powtórzeń, aur nie do zmierzenia przez ludzką miarę, iluminacją na szczycie wzniosłego nastroju. Dlaczego je trywializujecie i siłą zaciągacie na salony, ubierając je w kostiumy jak hologram. Dajcie mu wolną dłoń i rozum dziecka. Dajcie mu na siebie na krzyczeć, splamić się, aż wreszcie wybawić od rutyny i powtarzalności dnia powszedniego. Dajcie mu zaśpiewać, dajcie mu głos, głośny, donośny, i w końcu ten skryty w sobie. Pochylmy głowę ku ziemi, a gwiazdy będą świecić jeszcze wyraźniej. Napijmy się, a nie opluwajmy.



poniedziałek, 24 czerwca 2013

Bąbelki pod ścianą



Rubicone del Cerro
Ostatnio podjąłem rozmowę z jednym importerem o tym jak ludzie w Polsce wciąż nie rozumieją win musujących. A ściślej, ich ceny. Stało się tak gdyż zaproponowałem na (po)degustacji aby wypić czerwone musujące wino powstałe z różnych odmian słynnego lambrusco, z małą domieszką znanej z Lombardii bonardy. Może okoliczności a dokładniej rzecz biorąc serwis nie był najbardziej sprzyjający, ale mimo to uważam, że wino było smaczne, zdrowe i pożywne. Jednak gdy biesiadnicy usłyszeli cenę 48 zł "kiwali głowami", że nie powala, że za dużo, że bez przesady. Że owszem wino dobre, fajne, pije się, ale nie w tej cenie. Zapomnieli jednak o jednej rzeczy, że to co mają w swoich plastikowych kubeczkach, i tak fajnie buzuje i schładza w upalny i duszny wieczór to nie efekt Co2, a naturalnego, kilkumiesięcznego procesu tzw. "wtórnej fermentacji". W tym przypadku metody charmat czyli fermentacja odbyła się w kadziach, w przeciwieństwie do "metody klasycznej", gdzie taki, chodź trochę inaczej, proces przebiega w butelkach, najsłynniejszy jest Szampan, ale wszędzie gdzie jest zaznaczone "metoda klasyczna" znaczy to, że właśnie w ten sposób uzyskano pożądane bąbelki. No... to najprościej jak potrafię.

Jeśli chodzi o samo wino, to spełniło ono moje oczekiwania względem tego co wcześniej o nim czytałem. Przede wszystkim czyste; bardzo ładnie wytrawne, bez jakiegoś nadgorliwego cukru resztkowego jak to bywa czasem w słabszych prosekach, odpowiednia kwasowość dająca pole do popisu owocowi. Jeśli o niego idzie to dużo przyjemnych soczystych, wręcz wilgotnych owoców leśnych. Więc nie tylko bąbelki, ale dobre  zrównoważone wino, niemające nic wspólnego z nędznymi słodkimi, półsłodkimi Lambruscami zalewającymi rynek.


To wino nie zostało wyprodukowane stricte pod etykietą 1 z 3 apelacji Lambrusco, przebiegających przez środek regionu Emilia - Romania, a pod może dosyć enigmatycznie brzmiącym statusem V.S.Q. Vino Spumante di Qualità. Jednak nie przeszkodziło mu to być dobrym musującym winem, alternatywą dla białego Prosecco, tak lubianym w naszym kraju. Może w końcu pora na dobre LAMBRUSCO... :)

Producent: Azienda Agricola VENTURINI BALDINI
Nazwa wina: RUBINO DEL CERRO
Cena importera: 48 zł


Wino na koszt grupy dostarczył prados.pl



Degustacja odbyła się na ul. Wenecja


Nikt nie chciał to poszedłem sam...



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Popołudniowe wino poniżej Trzydziestki (Fritz's Riesling zamiast Fritz Coli)

Przyjść do domu jak Philip Marlowe, nie mieć kota, oprócz tego na punkcie wina. Co więcej nie mieć mleka, tylko jakieś resztki do kawy na następny dzień. Ale mieć zimniutkiego, zimniutkie niczym śpiew aniołów z góry w słynnym poemacie Jerofiejewa Moskwa-Pietuszki, w postaci Rieslinga z Rheinhessen (Hesja Reńska) od niejakiego Fritza Hasselbacha. Zawahać się przez chwilę czy aby na pewno, bo godzina poobiednia w poniedziałek. Po czym przekręcić "gwint" niczym Boguś Linda czystą w Psach, i mieć w nosie tłuste i ciepłe powietrze miasta do którego człowiek się lepił jak łup do bandyty. Wziąć kieliszek, postawić na stole i sobie nalać... (albo podłodze, jak przystało na prywatnego detektywa vel. byłego ubeka)


W nosie ananas, lekko miodowe, brzoskwinia, po zamieszaniu więcej słodyczy jasnych owoców, trochę akacji. W ustach także lekkie, wręcz kwiatowe o łagodnej kwasowości, z dominującym owocem pokrzywy, który tak skrzętnie wyciskaliśmy w dzieciństwie ciesząc się darmową przyjemnością, a gdzieś na końcu zagubione nuty papierówki.

http://www.fritzsriesling.com
Nowoczesna etykieta, prostota i przyjemna kolorystyka, wszystko to, by wino wydawało się łatwiejszym, mniej skomplikowanym napojem, który ma sprawić nam przyjemność, a nie dostojne samookaleczenie. Myślę, że to wino ze swym łagodnym, ale i bogatym bukietem, jak na ten typ wina znajdzie rzeszę odbiorców poniżej 30 roku życia, ale i nie tylko, także wśród tych którzy boją się 100% wytrawnych win o wysokiej kwasowości. Jestem Za. Młodzieżowe wino w barach-kafejkach obok regionalnych piw i Fritz Coli ;)






przedział cenowy: 35 - 40 zł

import do Polski: http://www.wina-szlachetne.pl/index.php

wino degustowałem z własnej lodówki

Powinna pasować (zamiast szparagów;)




piątek, 19 kwietnia 2013

Samotność wypitego czerwonego wina albo Beethoven innego słońca (Mâcon & Midnight Cowboy)



midnight cowboy
Każdy z nas dąży do Ziemi Obiecanej, jedni w sercu miejskiej dżungli, inni gdzieś w głuszy na granicy pojednania z szaleństwem. Jedni szukają doskonałego wina, drudzy kobiety. Jakby nie patrząc, wszyscy wierzymy w lepsze dni. A życie po prostu sobie jest, bez złych ani dobrych zamiarów, jest jak pas na drodze szybkiego ruchu, biegnie rytmiczną linią przerywaną. Dlatego też usiadłem dziś, otworzyłem butelkę Mâcon, ułożyłem na talerzu trzy plasterki parmeńskiej z przeceny, talerz z oliwą, kawałek Brie i bagietki, i włączyłem Nocnego Kowboja w nowej blurejowskiej wersji, jeśli to cokolwiek zmienia. Może tylko to, że film jest jeszcze bardziej blu(e). Na początku wino wydawało się zbyt alkoholowe, ale wystarczyło parę chwil by złagodniało i otworzyło swe proste, ale wdzięczne i soczyste, owocowe wnętrze. I tego się spodziewałem za 4-5 €,  spróbuję znaleźć paragon, ale mniej więcej tyle kosztowała mnie butelka zakupiona na przedmieściach Paryża, w osławionym przez Wojtka Bońkowskiego Leclercu. 

W nosie dosyć powściągliwe, za to w ustach dużo czerwonych owoców; wiśnia, może trochę truskawki i maliny, czerwonej porzeczki, ale bardziej jeżyny i pestki. Wszystko ładnie oplecione wyważoną kwasowością i umiarkowanymi taninami. Dobre i już.  Ale co z życiem, tym magicznym pierwiastkiem unoszącym się na dnie każdego kieliszka, którego czasem nie chcemy dotykać, bo czas degustacyjny nagli, bo czasu nie ma, tak jak świat względem bohaterów filmu, którzy po niedługim czasie w „Wielkim Mieście” pozostają sami sobie, obojętni jak przechodnie których mijamy każdego dnia. Co z tą samotnością, tym osadem duszy, gdyby wino pozostało samo sobie, nie wiele by z tego wynikło. Tak jak ziemia potrzebuje słońca , tak człowiek czyjejś ręki. Banał, truizm, wiadome. Ale właśnie takie wina, bez szerokiej gamy, wysokiego ekstraktu, jakiejś na siłę nadanej woli, skłaniają głębiej, a i prościej, do białych osuszonych ścian, do początku i do końca. Od rzeczy najprostszych do rzeczy najtrudniejszych. I pal licho kto je zabutelkował, może gdyby było lepsze, pisałbym inaczej, na pewno. Ale fakt jest taki, że dobrze je się piło... do Nocnego Kowboja. Bo palm zbyt dużo w nim nie było, a jedynie niskie budynki przeznaczone do rozbiórki, gdzie być może kiedyś grał Charlie Parker, budząc się przed południem na rogu ulicy, jak Beethoven innego słońca. 










DOBRANOC.