fotos z filmu "Była sobie dziewczyna" |
słynny plac Trocadero, marzec 2013 |
Paryż. Mam swoją wersję. Byłem tam 3 razy w życiu, a czuję się jakbym nigdy tam nie był. To najbardziej nieswojskie miejsce w mojej głowie, najbardziej samotne. Ile razy wracam myślami do niego, czuję się jakbym nigdy nie przyszedł na świat. Pierwszy raz, gdy tam byłem, gubiłem się jak poganiany przez przechodniów pies, szukający gdzieś kawałka muru, by móc go oznaczyć. Ale ciągle tylko metro, niekończące ulice, bramy, i wieża Eifflea jak kadr z co drugiego filmu widzianego w całym dotychczasowym życiu. Symbol podróży, pierwszego dalekiego wyjazdu. Za drugim razem gdy już byłem, miałem za sobą tyle chłodu i bezwzględności życia, co jego nienasyconego głodu i podniecenia ze wszystkimi opcjami do wygrania i przegrania. Pierwszy raz miałem 18 lat i niczym pielgrzym wciągałem każdy milimetr nowej przestrzeni. Drugi raz 30, i trzęsłem się jak galareta, kurczowo trzymając się tej okrutnej matki każdego poczęcia - nadziei, że jeszcze zdobędę, złapię szczęście za ogon. Za trzecim razem byłem 2 tygodnie później, i to już był nokaut.
I raz i wprowadzenie
gdzieś na Montmarcie, marzec 2013 |
Zawsze wyjeżdżaliśmy osobno. Ona
do Włoch, ja do Francji. Pamiętam jak wysłałem jej sms’a z Montmartre'u, gdzieś
na jakimś placu, sam jak palec, stojąc pośród ławek i przechodniów, słupów
ogłoszeniowych, zejścia do metra, a nawet nie pamiętam. Stałem tam jak cień
stworzenia, pisząc tego sms’a, krótkiego, ale wyrywającego serce z piersi.
Żebym chociaż mógł jej wysłać mms’a, ale coś z telefonem było nie tak… Zostałem
sam, kolejny raz, w tym cholernym Paryżu. Gdy przemierzałem Pigalle tłukłem się
z myślami do kogo on należy zatem… Wszyscy snują mity na temat tego miasta, ja
też mam własny. Trochę kojarzy mi się z Sidneyem Bechetem, który tu przez jakiś
czas pogrywał albo coś mylę. Trochę z pisarzami „na wygnaniu” zza wielkiej
wody, a przede wszystkim z egzystencjalistami. Ale co z tego, jak ile razy tu
jestem, to czuję się jak zapomniany przedmiot pożądania, jak człowiek bez
pamięci, który przybył tu szukać swojego imienia lub uczestnik autostrady,
który cały czas niesiony jest przerywaną linią, inaczej mówiąc, bezosobowo.
Pierwszy raz, gdy tu byłem, to byłem śmiertelnie zakochany. Ulice wydawały się
nie mieć końca, wysokie i masywne kamienice, czasem beznamiętne. Jednak to
Paryż, siłą rzeczy uderzał jak meteoryt, zwłaszcza rano, kiedy czuć było dookoła
zapach świeżego pieczywa, a ja nie miałem przy duszy złamanego franka. Przyjechałem
tu pociągiem prosto z Brukseli rozłożony na dwóch siedzeniach niczym Lord… Tak
mi się ukazał ten monolit, żywy posąg w sercu Europy.
Jak już wspomniałem, zapach bagietek wkradał się
natychmiast w nozdrza po wysunięciu nosa z Gare du Nord. Pierwszym zadaniem
było przeskoczyć bramki do metra lub umiejętnie zsynchronizować się z pasażerem
przed tobą. Polegało to na tym, że w dolnej części, mniej więcej na wysokości pasa
znajdował się drążek, który przekręcał się o następny, w momencie, kiedy wsunęło
się wcześniej w odpowiednie miejsce bilet. Ja go nie miałem, więc musiałem
niejako stopić się z osobą wcześniej. Najpierw jednak próbowałem przeskoczyć, 3
razy mi się nie udało, za 4 się wkurzyłem… Metro opanowane. Pomyślałem.
II raz
Teraz po wielu latach przechadzając się wzdłuż Sekwany
nie umiałem go zrozumieć, obok Notre Dame przeszedłem najszybciej jak mogłem,
obejmując je zaledwie skinieniem. Bardziej interesowały mnie boczne uliczki,
liczne Brasserie i wine bary. Ale przede wszystkim sens. Sens wszystkiego. Czułem
się jak skończony filozof i przegrane dziecko przemoczone do suchej nitki, ze
swą naiwnością i wiarą w nadprzyrodzoną moc. Do tego stopnia, że pod Moulin
Rouge wystawiłem język, pomijając fakt, że za dnia wyglądało to jak jakaś
makieta wycięta z tektury.
kobieta na Rue Moscou i kieliszek pokrzepiającego Menetou-Salon |
Człowiek, który zabrał mnie za 2 i 3 razem, powiedział, że już rzyga tym miastem. A jednak wciąż wzbudza we mnie pożądanie. Chciałem je jakoś ukoronować i szukałem miejsca, gdzie mógłbym zamówić jakiś ciekawy kieliszek wina. Wszedłem do knajpki na Rue Moscou, usiadłem, wziąłem kartę do rąk i zacząłem studiować. Wybrałem Menetou-Salon i do tego czerwone. Nigdy nie próbowałem, nawet białego. Nieco więcej niż symboliczna setka, bo poza granicami naszego kraju nie udają, że są abstynentami, przynajmniej w dziedzinie wina. I choć upłynęło 1,5 roku to pamiętam wino bardzo dobrze. Jego lekkość, jego głębię i owocową prostotę, bo było to gamay w czystej postaci, a w międzyczasie przeszła całkiem przyjemna kobieta. A ja miałem tylko 50 euro i ani grama więcej. Paryż. Tak na chwilę. Z duszą wbitą w samotność ubogiego powoli wypalającego się marzyciela. Ale z tendencją do odrodzenia... Tymczasem.
Piękno X muzy w czystej postaci i jeden z moich ukochanych obrazów wszechczasów. Miłość od pierwszego wejrzenia. To i Kind of Blue, nie ma mnie ;)