midnight cowboy |
Każdy z nas dąży do Ziemi Obiecanej, jedni w sercu miejskiej
dżungli, inni gdzieś w głuszy na granicy pojednania z szaleństwem. Jedni
szukają doskonałego wina, drudzy kobiety. Jakby nie patrząc, wszyscy wierzymy w
lepsze dni. A życie po prostu sobie jest, bez złych ani dobrych zamiarów, jest
jak pas na drodze szybkiego ruchu, biegnie rytmiczną linią przerywaną.
Dlatego też usiadłem dziś, otworzyłem butelkę Mâcon, ułożyłem na talerzu trzy
plasterki parmeńskiej z przeceny, talerz z oliwą, kawałek Brie i bagietki, i
włączyłem Nocnego Kowboja w nowej blurejowskiej wersji, jeśli to cokolwiek
zmienia. Może tylko to, że film jest jeszcze bardziej blu(e). Na początku wino
wydawało się zbyt alkoholowe, ale wystarczyło parę chwil by złagodniało i
otworzyło swe proste, ale wdzięczne i soczyste, owocowe wnętrze. I tego się
spodziewałem za 4-5 €, spróbuję znaleźć paragon, ale mniej więcej tyle
kosztowała mnie butelka zakupiona na przedmieściach
Paryża, w osławionym przez Wojtka Bońkowskiego Leclercu.
W nosie dosyć
powściągliwe, za to w ustach dużo czerwonych owoców; wiśnia, może trochę
truskawki i maliny, czerwonej porzeczki, ale bardziej jeżyny i pestki. Wszystko
ładnie oplecione wyważoną kwasowością i umiarkowanymi taninami. Dobre i już. Ale co z życiem, tym magicznym pierwiastkiem
unoszącym się na dnie każdego kieliszka, którego czasem nie chcemy dotykać, bo
czas degustacyjny nagli, bo czasu nie ma, tak jak świat względem bohaterów
filmu, którzy po niedługim czasie w „Wielkim Mieście” pozostają sami sobie,
obojętni jak przechodnie których mijamy każdego dnia. Co z tą samotnością, tym
osadem duszy, gdyby wino pozostało samo sobie, nie wiele by z tego wynikło. Tak
jak ziemia potrzebuje słońca , tak człowiek czyjejś ręki. Banał, truizm,
wiadome. Ale właśnie takie wina, bez szerokiej gamy, wysokiego ekstraktu,
jakiejś na siłę nadanej woli, skłaniają głębiej, a i prościej, do białych
osuszonych ścian, do początku i do końca. Od rzeczy najprostszych do rzeczy
najtrudniejszych. I pal licho kto je zabutelkował, może gdyby było lepsze, pisałbym inaczej, na pewno. Ale
fakt jest taki, że dobrze je się piło... do Nocnego Kowboja. Bo palm zbyt dużo w
nim nie było, a jedynie niskie budynki przeznaczone do rozbiórki, gdzie być
może kiedyś grał Charlie Parker, budząc się przed
południem na rogu ulicy, jak Beethoven innego słońca.
DOBRANOC.